Dzień nauczyciela w czasach pandemii

Zawsze najbardziej wzruszało mnie ciche dobro. Zwyczajne, codzienne, które trwa bez względu na okoliczności i nie dopomina się o uwagę. Gdy doświadczę czegoś takiego mam ochotę wykrzyczeć swoją wdzięczność. Dziś chcę ogromnie podziękować  nauczycielom, dyrektorom, paniom szatniarkom, pracownikom oświaty.
Ponad pół roku temu pandemia wywróciła nasze życie do góry nogami. Podczas lock downu musieliśmy odnaleźć się w świecie na nowo, przeorganizować dotychczasowe zajęcia. Życie zgotowało nam niezapowiedziany egzamin z elastyczności, dporności na stres, zdolności adaptacyjnych, z empatii i wielu innych umiejętności. Dla dorosłych to był bardzo trudny czas, ale dzieci także wiele kosztował. Zostały one zamknięte w domach. Przez jakiś czas były pozbawione możliwości wyjścia nawet do parku czy na rower i co najtrudniejsze  pozbawione kontaktu z rówieśnikami. Pandemia zabrała dzieciom szkołę. Początkowo było to dla nich powodem do radości, ale szybko to uczucie ustąpiło miejsca tęsknocie. Po czasie wszyscy, dzieci i rodzice, zaczęliśmy patrzeć na szkołę inaczej niż na przykry obowiązek. Zaczęło jej bardzo brakować. Nie przeczę były plusy nowej sytuacji. Kiedy wszyscy byliśmy razem w domu 24 godziny na dobę, czas który do tej pory poświęcaliśmy na dojazdy można było przeznaczyć na wspólną zabawę, pogłębienie relacji. Tyle, że rodzice byli  nie zawsze dostępni i nie zawsze w dobrej formie… dla wielu rodzin te kilka tygodni było trudną  walką o przetrwanie. Myślę, że nawet w domach, w których mimo lock downu sytuacja była stabilna finansowo i emocjonalnie, po dłuższym czasie wszyscy mieli już serdecznie dość odosobnienia.
To co przeżywali rodzice w domach pracując zdalnie i jednocześnie opiekując się dziećmi można było obejrzeć na filmikach krążących po sieci. Mój ulubiony to ten z wywiadem eksperta dla BBC. Podczas wejścia live, który transmitowany był prosto z domu, do pokoju wdarły się dzieciaki, a za nimi spanikowana mama, która chwyciła latorośle i je stamtąd pośpiesznie wyciągnęła.  https://www.rmf24.pl/ciekawostki/news-dzieci-przerwaly-wywiad-dla-bbc-musicie-to-zobaczyc,nId,2367266
 
Tego typu filmy i memy, choć zabawne, dawały jedynie nikłe pojęcie o codziennych zmaganiach  rodziców. Jedna z koleżanek pisała do mnie  w marcu: „Nie jest łatwo ogarnąć wszystko w domu jednocześnie, pracujemy oboje zdalnie i jeszcze dzieci, do tego dom, więc czasami już nie daję  rady, ale musimy to jakoś przetrwać. Dzisiaj wzięłam pół dnia wolnego, żeby skupić się wyłącznie na dzieciach i rodzince:)”
W pierwszym tygodniu, podczas którego szkoły i przedszkola zostały zamknięte zaczęło się testowanie różnych form zdalnego kontaktu. System Librus, wykorzystywany do tej pory sporadycznie, stał się głównym narzędziem komunikacji rodzic – szkoła. Potem testowano platformy oferujące spotkania grupowe on – line. Pamiętam, że przez pierwszy tydzień nawet nie włączyliśmy Librusa. Potrzebowaliśmy odnaleźć się w nowym położeniu, przetrawić to co się dzieje, zebrać myśli. Postanowiliśmy, że dla higieny psychicznej całej rodziny wrzucamy na luz. Na szczęście okazało się, że u nas w szkole w tym pierwszym tygodniu niewiele się działo. Gdy słyszałam od znajomych, że u nich nauka idzie już pełną parą i dzieciaki są przytłoczone zadaniami, byłam zdziwiona. Jakby nic się nie stało, a przecież stanęliśmy nagle wobec globalnego lęku o przyszłość. Nawał pracy jaka spadła na dzieci w pierwszych dniach pandemii to nie liczenie się z dziećmi, ich psychiką i potrzebami. Wszystkim należała się chwila oddechu. Później gdy nabraliśmy sił szybko nadrolbliliśmy zaległości. Podczas pierwszej lekcji on – line wychowawczyni nie zaczęła od listy zadań i prac domowych, ale od pytań: „jak się czujecie? „, „co u was słychać? „. Dzieci dostały wiele wsparcia w słowach: „rozumiem was, mi też jest trudno, ale pamiętajcie zawsze jestem tu dla was gdybyście potrzebowali”, „będziemy w tym razem”, „zawsze możemy porozmawiać”. Dopiero następnego dnia odbyły się „normalne” zajęcia. Wychowawczyni, mimo początkowych problemów technicznych, udało się poprowadzić lekcje. Dzieci łączyły się codziennie o wyznaczonej porze on- line i wraz z panią przerabiały materiał. My rodzice, nie musieliśmy siedzieć i tłumaczyć zasad gramatyki i ortografii, uczyć rozwiązywania coraz bardziej skomplikowanych zadań matematycznych – to wszystko robiła nauczycielka. Uczyła i potrafiła zmobilizować do systematycznej pracy.  Moje najstarsze dziecko na sytuację zamknięcia i zagrożenia wirusem zareagowało bardzo dużym lękiem do tego stopnia, że bało się w ogóle wychodzić na zewnątrz. Systematyczna praca w wirtualnej szkole podtrzymywała na duchu. Z relacji znajomych wiem, że dla dzieci bardzo ważny był codzienny regularny kontakt przynajmniej on- line z rówieśnikami. Stałość, regularność, to że pani dała radę i naprawdę była z nimi, dało dzieciom w czasie największego chaosu i lęku poczucie bezpieczeństwa. Wesprzeć dziecko w czasie kiedy wszystko się wali i nic nie wiadomo, dać mu poczucie bezpieczeństwa – to  bardzo dużo. Wesprzeć dziecko i przez to dać wsparcie całej rodzinie, zabrać rodzicom z barków nauczanie domowe, przy wszystkich wyzwaniach codzienności z jakimi się mierzą  – to bardzo  dużo! Tak nasza pani wsparła nie tylko dzieci ale i nas – rodziców.
Szczęśliwie dotrwaliśmy do końca roku szkolnego. Potem przyszły wakacje, które dały chwilę oddechu. Mimo to jak nigdy wypatrywałam z utęsknieniem września. Chyba nie byłam w tym odosobniona.
Euforia września udzieliła się wszystkim. Gdy patrzyłam na pełne entuzjazmu kolorowe korowody rodziców i dzieci jadących rano do szkoły – rowerami, hulajnogamj, deskorolkami – serce rosło. W mury szkolne znów wrócił gwar i śmiech. Radości ze spotkań z kolegami i koleżankami z klasy nie było końca. Znajoma nazwała tą euforię – „efektem lock downu” . Opisała, że jej nieśmiałe dzieci, które ociągały się co rano przed pójściem do szkoły, teraz wstawały chętnie, a po chwili były zwarte i gotowe do wyjścia, a od progu szkoły żegnały się zwykłym „no to cześć”.

Mojemu dziecku zdarzyło się nawet raz rozpłakać, gdy zdecydowałam, że nie pójdzie do szkoły bo ma katar. Płakało za szkołą!

Początek września i powrót do szkół nie był taki jak zwykle też z innego powodu. Rodzice, dzieci i pracownicy szkoły musieliśmy nauczyć się funkcjonowania w reżimie sanitarnym, przestrzegania zasad, organizacji ruchu. I tu ogromny podziw dla dyrekcji i pracowników szkoły. Jak bardzo trudny i emocjonalnie napięty był to czas wiedzą chyba tylko oni sami. Ja byłam świadkiem tylko kilku sytuacji: chłopca, który zrobił awanturę nauczycielkom, bo noszenie maseczki na korytarzu i w szatni narusza jego wolność osobistą. Rodziców dyskutujących dlaczego parking dla rowerów jest zamknięty w przedszkolu, a potem gdy już został otwarty awantura jednego z ojców, że przecież przez ten parking dzieci się pozarażają (te same dzieci, które widza się cały dzień w przedszkolu). Pani szatniarka, która do tej pory miała dość spokojne zajęcie nagle stała się kluczowym pracownikiem szkoły koordynującym ruch setek zdezorientowanych rodziców i uczniów. Szczerze podziwiałam jej cierpliwość i sumienność przy pilnowaniu, żebyśmy faktycznie wszyscy zdezynfekowali ręce i żeby żadne dziecko nie wyszło ze szkoły samo, bez zgody rodzica na piśmie. Wszystko to robiła ze stanowczością ale i pięknym uśmiechem. Ona także dała nam poczucie bezpieczeństwa.

Teraz jesteśmy w chwili gdy pandemia rozkręca się niepokojąco szybko. Dobowy przyrost chorych jest niebezpiecznie wysoki. Znów nie wiadomo co będzie ze szkolą? Z paru rozmów wiem, że nauczyciele są na skraju wytrzymałości, od miesięcy żyją w sporym stresie. Spoczywa na nich duża odpowiedzialność i czują się zdani sami na siebie.

Pracownicy służb medycznych dostali oklaski i bardzo słusznie. Jestem mamą i przepełnia mnie wdzięczność dla nauczycieli, pracowników szkół którzy wspierają dzieci jak mogą najlepiej, często zmagając się z lękiem o własne zdrowie, z trudnymi emocjami i dezorientacją rodziców i uczniów. Wykonują sumiennie powierzone im zadania, co w czasie niepewności jutra ma bardzo duża wartość. Dzisiaj biję brawo pracownikom oświaty i z okazji ich święta życzę im zdrowia, satysfakcji z pracy i aby doświadczyli w życiu wiele dobra.

Pamiętnik z kwarantanny. Tydzień pierwszy.

Zastanawiałam się dzisiaj dlaczego w ogóle piszę, czy to ma sens? Pomyślałam, że taki dziennik z kwarantanny* może być dobry dla nas by uporządkować to co przeżywamy, odreagować, wymienić się z innymi, czuć, że jesteśmy we wspólnocie. Może też być pamiątką tych wydarzeń dla  naszych dzieci, by kiedyś lepiej zrozumiały co się w tych dniach działo.

Tu i teraz

Wchodzę do salonu i słyszę: „Jest! Samo „ż””, „o rety ó kreskowane, tylko nie to!” – co za emocje związane z ortografią! Wszystko dzięki ortograficznej planszówce :).  Ten czas zamknięcia to zdecydowanie czas pogłębiania relacji. Już nic nas nie rozprasza. Jesteśmy uważniejsi, na siebie nawzajem, już mniej spraw odciąga nas od tego by być „tu i teraz”. Z dnia na dzień lepiej się poznajemy i stajemy coraz lepiej zgrani, jak drużyna. Teraz rozumiemy w jak wielkim kołowrotku żyliśmy, jak to codzienne zabieganie wysysało z nas energię, podsycało domowe konflikty. Teraz już nic nie „musimy”, tylko być razem.

Niczego nie brakuje

Staramy się nie  poddawać zakupowej panice. Mamy trzy słoiki dżemu, kaczkę, dwie zgrzewki wody, dwie paczki papieru toaletowego, dwa kilo mąki i kilka paczek kaszy, owoce. Dajemy radę przetrwać weekend, idziemy do sklepu w poniedziałek rano a tam pełne półki. Niczego nam nie brakuje! Nawet mięsa, choć zdjęcia pustych półek i wózków załadowanych kilogramami mięsa straszyły nas ostatnio w Internetach. Sprawdzają się słowa Pisma: „Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać? Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo /Boga/ i o Jego Sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane”. (Mt 6,31-33) Mimo, że staramy się zaufać, to jednak udziela nam się lęk.

Awantura o mleko

Przyrządzamy budyń, naleśniki, mleko do kawy i nagle… nie ma mleka! Strach! Zaczyna się lawina oskarżeń: „to przez ciebie”, „to przez was”, „dlaczego tyle pijecie”? Po chwili uświadamiamy sobie, że te emocje są jakieś zupełnie nieadekwatne do sytuacji. Jednak nas złapał – lęk, że nam zabraknie. To jakaś psychoza. – Rety, może jednak jesteśmy łosiami i trzeba było wykupić pół sklepu?- przemyka mi przez myśl. Łapiemy głęboki oddech mąż idzie do spożywczaka i po chwili dwa litry mleka lądują szczęśliwie w naszej lodówce. Robimy i budyń i bitą śmietankę i zostaje jeszcze do kawki. Uffff! Take it easy Świderki famillly. Relax, and come down. A z drugiej strony myśl – rety jak bardzo jesteśmy przywiązani do naszego „chcenia”. Chcemy mleko – bach jest mleko. Budyniek? Jest! Śmietanka? Jest! Chwila kiedy trzeba sobie odmówić budzi lęk. To ma wymiar nie tylko psychiczny ale i duchowy. Przywiązanie do rzeczy, przedmiotów, dóbr. Potrzeba kontroli. Konsumpcjonizm jest  zniewoleniem psychicznym ale i duchowym. Stąd ogromny sens Wielkiego Postu. Uczenia się, że mogę nie mieć, mieć mniej. Chcąc nie chcąc mamy koronawirusowe rekolekcje wielkopostne. Chyba najbardziej konkretne w moim życiu.

Twoi dziadkowie zostali wezwani na wojnę, ty zostałeś wezwany do siedzenia na kanapie

Koronawirus jest najbardziej niebezpieczny dla osób starszych. W tych dniach szczególnie o nich pamiętamy. Dzwonimy, pytamy o zdrowie. Dociera do nas jak są dla nas ważni. Jak bardzo ich potrzebujemy i …jak rzadko pamiętamy. Gdy słyszę w słuchawce: „Jak miło, że dzwonisz” – mam wyrzuty sumienia, że tak rzadko dzwoniłam, odwiedzałam. Myślę, że dla nich ten czas może być w pewnym sensie wyjątkowy. Wreszcie rodziny o nich pamiętają, nareszcie dzwonią częściej niż raz na miesiąc. Może nie odwiedzą, ale pytają o zdrowie o samopoczucie. To ważne byśmy dali im odczuć jak są ważni. Po Internecie krążą memy związane z koronawirusem. Najbardziej podoba mi się ten: „Twoi dziadkowie zostali wezwani na wojnę, ty zostałeś wezwany do siedzenia na kanapie. Dasz radę!” Taka prawda, to pokolenie, które przetrwało wojnę. Oni są naszym skarbem, żywą pamięcią, świadkami historii. Są częścią naszej historii życia, są naszymi babciami, dziadkami, wujkami, ciociami. Są nam bliscy. Drżymy o nich i modlimy się by przeżyli.

Podczas jednej z rozmów ciocia mówi mi, że w ostatnią niedzielę przyjęła komunię świętą. Nie mogę tego spokojnie słuchać, zazdroszczę jej! Tęsknię do komunii. Przypomina mi się niedzielna msza święta spędzona przed telewizorem. Chłonęłam każde słowo. Jak wiele razy w kościele zdarzało mi się rozproszyć, nie słuchać czytań, być gdzieś indziej? Budzić się z zadumy w chwili gdy ksiądz pytał moje dzieci: „To o czym była dzisiaj Ewangelia?” a potem ze zdziwieniem zobaczyć że – one słuchały! Teraz gdy już nie mogę być w kościele słucham z zapartym tchem, nie ronię żadnego słowa.

Przyszłość świata

Dużo rozmawiamy o tym co się wokół nas dzieje. Nasze dzieci mają własne zdanie na ten temat:

– Ja się wcale nie boję koronawirusa. Nawet jak umrzemy, to co? – zawadiacko rzuca młodsza kobietka.

– No co ty? – dziwi się starsza.

– No tak, pójdziemy do nieba, a tam już nikt nas nie zarazi – zdaje się być pewna swego zdania. Dla niej sytuacja jest prosta.

– Ale jak my umrzemy to będzie mało ludzi – odpowiada starsza  – Bo jak byśmy urosły, mogłybyśmy się w kimś zakochać i urodzić dzieci. A jak nas nie będzie to nie będzie też tych dzieci i będzie mało ludzi na Ziemi – mówi z troską. Małe kobietki, świadome siebie. To one są przyszłością świata. Głęboko przeżywają to co się dzieje. Staramy się im tłumaczyć jak najspokojniej się da, że robimy to co trzeba by się nie zarazić i że to nam daje spokój. Robimy co w naszej mocy, resztę zostawiamy Bogu. Chyba w końcu dają się przekonać, bo zaczyna się beztroska zabawa .

„Ciche miejsce”

Po kilku dniach w domu postanawiamy przewietrzyć dzieciarnię. Nasza wyprawa na dwór przypomina mi scenę z horroru „Ciche miejsce”. Swoją drogą inspirujący film na obecny czas. Pokazuje rodzinę, która dostosowała się do panujących ograniczeń i udaje jej się przetrwać mimo wielkiego zagrożenia – współdzielenia planety z przerażającymi istotami, które są wyczulone na każdy nawet najmniejszy szelest. Dodam tylko, że żywią się ludźmi więc by przetrwać nie można dać się usłyszeć. Największe wrażenie robi na mnie scena porodu. To dopiero wyczyn, rodzić i nie móc wydać żadnego dźwięku. My także staramy się dostosować, z tą różnicą, że nie chodzi o zachowanie ciszy, a o dbanie by obronić się przed wirusem. Myjemy dokładnie ręce, instruujemy dzieci jak otwierać drzwi nie dotykając klamek ( to nawet fajna zabawa), zwracamy uwagę by nie dotykały rączkami twarzy ( wytłumacz to dziecku!) zachowujemy na spacerze odległość od innych ( to najsmutniejsza zasada, mam nadzieję że po skończonej epidemii nie zostanie nam taki nawyk, że będziemy patrzyli na drugiego człowieka jak na potencjalne zagrożenie). Tak jak w filmie największe niebezpieczeństwo ściąga na siebie najmłodszy członek rodziny. Po powrocie do domu przed umyciem rąk zaczyna płakać i wyciera rączkami oczy, buzię, nos. Na szczęście nie dzieje się nic złego, ale to uświadamia nam jak trudno przy dzieciach stosować te wszystkie zakazy. I tak jak w filmie myślę, że matki spodziewające się dzieci są w bardzo trudnej sytuacji. Jak wielki niepokój musi im towarzyszyć? Trzeba je otoczyć szczególnym wsparciem.

To tyle refleksji na dziś w moim internetowym pamiętniku z kwarantanny 🙂

Jak Wam mija ten czas? Podzielicie się?

________________________________________

*Mam na myśli kwarantannę narodową, nie mamy koronawirusa, ale jak większość, siedzimy w domu.

_________________________________________

Obraz MiroslavaChrienova z Pixabay

Lilie polne

Zapłakane dzieci

Początek lutego, tydzień do ferii na Mazowszu. Warszawska podstawówka. Odbieram dziecko. Wchodząc do klasy widzę, dwie zapłakane dziewczynki.

-Co się stało? – pytam nauczycielkę podpisując listę odbioru dziecka.

– Chłopaki z klasy wyczytali  w telefonach, że koronawirus jest już w Polsce. Nastraszyli dziewczyny. Jedna z z nich ma kilkumiesięcznego braciszka. Płakała, ze strachu o niego. Jest za mały żeby nosić maskę.

Trzeba coś powiedzieć, jakoś uspokoić.

– Spokojnie, wirus jest daleko, nie przyjdzie do Polski. Nie bójcie się –  tłumaczymy dzieciom. Nie wiemy tego na pewno. Zagrożenie wydaje się być daleko.

Biorę dziecko za rękę i wychodzę ze szkoły zdenerwowana. Irytują mnie media. Sieją panikę, nie mówią czy ktoś w ogóle wyzdrowiał, tylko co i rusz aktualizują listę zmarłych. Można odnieść wrażenie, że po świecie rozlewa się śmierć i jest coraz bliżej. Czy nie można by dla przeciwwagi podać informacji co z tym zrobić? Jak przygotować się na zagrożenie?

W ferie robimy rundę odwiedzając wszystkie babcie i prababcie. Spędzamy czas z rodziną.

Koniec lutego. W media donoszą o przypadkach koronawirusa we Włoszech. U nas zagrożone wystąpieniem wirusa są szczególnie województwa, w których skończyły się ferie.

Marzec. Dostaję sms od koleżanki, żeby się zabezpieczyć, wykupić leki na grypę. Mamy zaplanowany wyjazd, nie daję rady tego załatwić. Z resztą jak? Gdzie iść? Nie mamy znajomych lekarzy, którzy by nam to załatwili. Podobno leków brakuje nawet w hurtowniach. Irytuje mnie to, zaczyna się wyścig o to kto sprytniejszy, kto się najlepiej zabezpieczy i ustawi.

Co będziemy robić jutro?

Środa 11 marca. Z dnia na dzień dowiadujemy się o zamknięciu przedszkoli i szkół. Zaplanowane na weekend spotkania ze znajomymi, stają pod znakiem zapytania. Odbieramy dzieci z placówek. Żegnają się ze swoimi przyjaciółmi z klasy, ostatnie wspólne spacery, wypad z sąsiadami na plac zabaw. Staram się by „do widzenia”, które mówię paniom przedszkolankom, brzmiało jak najbardziej zwyczajnie. Tak jakby to był normalny dzień i niedługo wszystko miało wrócić do normy. Kładziemy dzieci spać. To najtrudniejszy moment. Mam w głowie mentlik, zastanawiam się jak zaplanować kolejny dzień, co zrobić? Musze to przerwać, być tu i teraz, muszę dać dzieciom spokojną wersję siebie przed snem, żeby mogły zasnąć.

– Co będziemy robić jutro mamo?

– Może pójdziemy do lasu? – proponuję

-Ale tam są wilki!

– Nie spokojnie, nie ma. Wilków jest już bardzo mało, w naszym lesie ich nie spotkamy.

– To jakie zwierzęta są?

– Sarny, lisy, borsuki, zające – wymieniam – różne. I takie małe też. Motyle, biedronki, żuki.

Czuję, że znowu odpływam, moją głowę zalewa potok myśli. Podobno już nie ma nigdzie antybakteryjnych środków czystości, muszę to rano sprawdzić. Co zrobić jechać do rodziców czy zostać? Mamy jutro wizytę z dziećmi u laryngologa – wypisać się, czy nie?

– Mamo! – dzieci zawsze wyczują gdy się jest nieobecnym. Staram się ze wszystkich sił wrócić do lasu.

– Wiesz mamo, ja nie lubię żuków.

– Nie lubisz? Rozumiem. A ja powiem szczerze, że lubię.

– Dlaczego?

– Bo mają niesamowite pancerzyki. Taka biedronka ma tylko dwa kolory na pancerzyku. Czarny i czerwony – też jest ładna, ale ma tylko dwa. A na przykład żuczek gnojarek, niby ma czarny pancerzyk, ale zobacz go z bliska, ile tam kolorów! Filoety, błękity, granaty, zielenie. Niesamowite…- żuczek gnojarek wprawia nas w dobry nastrój. Gadamy jeszcze chwilę, las działa kojąco, nawet ten w wyobraźni. Idziemy spać.

Lilie polne

W tych dniach najbardziej niepokoję się o dzieci. Tak bardzo ważne jest byśmy my dorośli byli dla nich wsparciem i umieli dać im poczucie bezpieczeństwa. Mogą nie rozumieć tej nagłej zmiany i przymusowej izolacji. To może być dla nich traumatyczne. Musimy im tą nową sytuację z jak największym możliwym spokojem wytłumaczyć. Potrzebują stałego rytmu dnia. Potrzebują czasu na zabawę i beztroskę, nie zarzucania ich nawałem obowiązków, szczególnie szkolnych. Dajmy im czas oswoić się z nową sytuacją. Dajmy im nasze wsparcie i obecność także na poziomie emocji. By to było możliwe musimy zadbać o nasz własny spokój. Jak? Każdy musi znaleźć swój własny sposób na złapanie równowagi.

W tych dniach mocno w moim sercu wybrzmiewają słowa Ewangelii św. Mateusza „A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą.  A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich”.(Mt 6, 28-29). To fragment dłuższego wywodu dotyczącego dobroci i troski Boga wobec ludzi. Ten fragment napełnia mnie pokojem. Szczególnie zajmuje mnie słowo „przypatrzcie się”. Nie „popatrzcie”, „rzućcie okiem”, „zobaczcie”, tylko „przypatrzcie się”. Żeby to zrobić trzeba się zatrzymać, może pochylić się nad czymś, przykucnąć, zmienić perspektywę z dalekiej na bliską. Gdy jestem blisko mogę zobaczyć więcej, dostrzec to co wcześniej umykało mojej uwadze. Do czego prowadzi owo „przypatrzenie się”  w tym fragmencie. Do kontemplacji bożej miłości do stworzenia. Miłości i troski wobec lilii polnej i tym większej miłości i troski wobec ciebie i mnie – korony stworzenia. To słowo jest żywe. Akutualne dzisaj dla każdego z nas. Wierzę, że Bóg także i w tych dniach nie odwraca od nas swojego pełnego miłosci i troski oblicza.

Zatrzymani w biegu

Czwartek 12 marca. Rano laryngolog sam odwołał wizyty, więc dylemat iść, czy nie, mamy z głowy. Do lasu też nie ruszamy. Robimy rodzinną naradę, każdy mówi co chciałby dzisiaj robić. Zapisujemy to co jest konieczne i to co można odłożyć, ustalamy wspólny plan działania. Trzeba załatwić pilne sprawy,  zawieść dokumenty . Uzupełnić domową apteczkę. W okolicznych sklepach faktycznie nie ma już chusteczek, ani mydeł, ani płynów antybakteryjnych. Udaje mi się zamówić przez Internet przed wprowadzonym przez premiera zakazem. Mąż w pracy. Czytam najnowsze wiadomości. Przyznaję, że po godzinie spędzonej na facebooku nie jestem oazą spokoju dla moich dzieci. Z pomocą przychodzi telewizor i bajki. Muszę mieć chwilę by przetworzyć informacje, które usłyszałam. Potrzebowałam zorientować się w sytuacji by podjąć decyzję, że zostajemy  w domu i rezygnujemy ze wszystkich zaplanowanych spotkań i nie organizujemy nowych. Wieczorem nasz dom wygląda jak po Armagedonie. A to dopiero pierwszy dzień pandemii. Dziś już tego nie ogarniemy, wrzucamy na luz. Jest zabawa w ganianego i śmiech. Wszyscy go potrzebujemy. Będziemy mięli dużo czasu dla siebie. Będzie można zatrzymać się  w biegu, odpocząć od załatwianiem tysiąca małych i większych spraw na raz. Zawsze mi tego brakowało. Zatrzymania się i bycia tylko tu i teraz.

Zobaczyć las

My, mieszkańcy planety Ziemia tocząc swoje losy, jak leśne żuczki, straciliśmy z oczu perspektywę całości. Skupieni każdy na swojej kulce, zapomnieliśmy, że mamy wspólny dom. Zapomnieliśmy o współodpowiedzialności za siebie nawzajem. Wieki żyliśmy tak jakby nie liczył się cały las, a tylko ta nasza poszczególna ścieżka. Zatraciliśmy zdolność widzenia nas jako wspólnoty, na co zwraca także uwagę w swoich powieściach noblistka Olga Tokarczuk:„Ogół i szczegół w powieści „Bieguni” współistnieją w ścisłej nierozerwalnej więzi. Tokarczuk unaocznia prawdę, która chyba dość często nam umyka – my ludzie – żyjący pod różnymi szerokościami graficznymi zamieszkujący glob – jesteśmy jednością. Łączy nas wspólnota przeżyć, odczuć, wspólnota samotności, zagubienia, niespełnienia, i spełnienia, ale także nasza biologiczność. Nasze trwanie jest zmianą i ruchem, a więc wspólne mamy jeszcze to – istnienie w czasie, przemijalność” https://almadecasa.blog.deon.pl/2019/12/09/wolanie-o-jednosc/.

Pisarka w mowie Noblowskiej zauważyła: „Odkrycie „efektu motyla” kończy według mnie epokę niezachwianej ludzkiej wiary we własną swoją sprawczość, zdolność kontroli, a tym samym poczucie supremacji w świecie. (…)uzmysławia jednak, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana niż kiedykolwiek mogło się człowiekowi wydawać. I że jest on zaledwie małą cząstką tych procesów. Mamy coraz więcej dowodów na istnienie spektakularnych i czasem bardzo zaskakujących zależności w skali całego globu”. Pośród zjawisk dotykających mieszkańców Ziemi, koronawirus jest chyba najbardziej wyraźnym dowodem naszej współzależności.

Powiedzieć kocham, dziękuję, przepraszam

Poza planowaniem zakupów, czy reorganizacji życia rodziny mam jeszcze jedną troskę. By zdążyć powiedzieć kocham, dziękuję, przepraszam. Chciałabym zdążyć. To co wydaje się najważniejsze zawsze przychodzi najtrudniej, tak łatwo odkładać na póżniej z naiwnym przekonaniem, że jeszcze jest czas. Może go już nie być. To jest całkiem realne. Nie wiadomo czy lada chwila granice województw nie zostaną zamknięte. Póki co warto chociażby złapać za telefon  i powiedzieć bliskim i dalekim to co ważne. Dzisiaj doświadczyłam co znaczą słowa: „dzień Pański przyjdzie tak, jak złodziej w nocy. ”. (1 Tes 5, 1b). W takim dniu, kiedy zmuszeni jesteśmy powiedzieć sobie stop, musimy też zmierzyć się sami ze sobą, z tym co w nas jest naprawdę. Z jednej strony może to być trudne, bo nie mamy  od siebie ucieczki, a z drugiej mamy czas by z troską i  uważnością być ze sobą. Może ten czas w odosobnieniu wyjdzie nam na dobre? Tego Wam i sobie życzę 🙂

 

Obraz guetdraws z Pixabay

https://www.facebook.com/mamaalmadecasa

„Coś do czytania”

Sączę herbatkę w schludnym mieszkanku M. Zawsze podziwiałam jej umiejętność panowania nad materią nieożywioną. Wszystko w tym domu ma swoje miejsce, ubrania nie zalegają na fotelach i krzesłach. Są w szafie. Zabawki nie są porozrzucane po kątach, zamieszkują pokój dziecięcy starannie posegregowane w oddzielnych pudełkach: osobno przybory kuchenne, tory kolejowe, klocki, maskotki… Rzucam czasem tęskne spojrzenie z mojego balkonu do tej pięknie uporządkowanej przestrzeni, z nadzieją, że i mój żywioł domowy da się kiedyś tak opanować. Chwilowo jednak moce przerobowe, którymi dysponuję mają się nijak do siły tworzenia chaosu przez mieszkańców mojego domu.

Zabawkom z okazji naszego przybycia pozwolono zawędrować do salonu. Dzieci przygotowują obiad. W maleńkich blaszanych garnuszkach gotują zupę z plastikowej kiełbaski i marchewki. Na drugie danie będzie drewniana pizza z doczepianymi na rzepy dodatkami. Do wyboru jest ser, salami i pomidor. Próbując gotowych specjałów, rozmawiam z M. W pewnym momencie M. zagaduje: „Zaglądałam ostatnio na twój blog i byłam rozczarowana, że nie ma nic nowego do czytania”. Poczułam się przynaglona. Nie chcę by droga sąsiadka musiała dłużej czekać, zatem wrzucam „coś do czytania” ?.

Fotografie – małe pudełka na wspomnienia. My – kolekcjonerzy chwil próbujemy zamknąć w nich niepowtarzalność, upakować upchnąć jak najwięcej, przytrzymać czas, nie dostrzegamy jak przez szczelinę wieczka pomału sączy się nasza pamięć. Niby mamy wszystko czarno na białym, a raczej na kolorowym, wszystkie kształty, kontury, detale, miny, widać wyraźnie. Już po niedługim czasie nie pamiętamy jednak zapachu morskiej bryzy, naszych myśli, samopoczucia, czy naprawdę mięliśmy wtedy dobry nastrój, czy tylko uśmiechnęliśmy się do zdjęcia a po chwili znowu wróciliśmy do naszych sporów? Nie pamiętamy chwil, ich kształtu smaku i zapachu, zostaje nam w dłoni jedynie ich poblask, ulotny obraz.

Nie potrzebujemy już aparatu, drogich klisz, minęły czasy czekania po kilka dni na wywołanie fotografii. Wystarczy wyciągnąć z kieszeni telefon i pstryk. Kolejna chwila ląduje w elektronicznym archiwum Jana Kowalskiego. Po co? By naszemu trwaniu nadać głębszy sens? By udokumentować swoją niepowtarzalną codzienność dla przyszłych pokoleń? By zyskać setki polubień na portalach społecznościowych? Sama łapię się na tej presji uwieczniania, szczególnie moich dzieci, które są wdzięcznymi modelami. Chcę każdą chwilę zachować, zatrzymać, żeby nic nam nie umknęło. Niby nie ma w tym nic złego, poza jednym „ale”. Gdy nasza obecność tu i teraz przegrywa z obsesją dokumentowania każdego kroku. Kiedy przestajemy życie przeżywać, a zaczynamy bardziej skupiać się na multiplikowaniu póz. Gdy jesteśmy zajęci bardziej promowaniem siebie czy swojej rodziny w Internecie, niż faktycznym byciem z nimi.

Na fejsie pięknie wygląda rodzinne zdjęcie z wakacji. Nie widać na nim naszych relacji. Nie widać tego czy się kochamy? Czy pielęgnujemy naszą miłość? Czy dbamy o to by konflikty rozwiązywać bez przemocy? Wystarczy, że wszyscy powiedzą: „ser” i rodzinka wygląda jak z obrazka. Za uśmiechem można wiele schować. A więc w to lato, może trochę na przekór naszym przyzwyczajeniom, odłóżmy rejestratory pozorów i zajmijmy się byciem tu i teraz z tymi, którzy są obok nas. Żeby nasi bliscy nie utożsamiali się z tym smutnym powiedzonkiem: „z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu.”

 

Uściski dla M.!

 

Do grafiki użyłam zdjęć autorstwa Alexas_Fotos i ErikaWittlieb z Pixabay

Maska z tlenem

Rozmowa

Jakiś czas temu w moim życiu nastąpiła zmiana. Wszystko dzięki rozmowie z przyjaciółką. Wymieniałyśmy spostrzeżenia na temat macierzyństwa, związanej z nim radości, wyzwaniach i trudach. Podzieliłam się swoim marzeniem o pisaniu bloga. Opowiedziałam, że mam wiele planów i pomysłów, ale boję się je zrealizować. Zapytała – dlaczego? Odpowiedziałam, że mam głębokie przekonanie, że jeśli zacznę robić coś dla siebie to zabiorę cenny czas swoim dzieciom i mężowi. Oni na tym stracą. Co więcej myślę, że będą przeze mnie cierpieli. Wtedy ona zadała mi jedno proste pytanie:
– W razie awarii w samolocie, gdy spada ciśnienie, komu trzeba najpierw założyć maskę z tlenem – dziecku, czy  sobie?
– Odpowiedziałam – dziecku.
– Nie – zaprzeczyła – sobie!
– Naprawdę? – zapytałam z niedowierzaniem.
– Żeby uratować swoje dziecko, najpierw musisz pomóc sobie – odpowiedziała.
– Czyli przekładając to na moją codzienność – to nie będzie nic złego, jeśli zrobię coś dla siebie, zacznę spełniać marzenia?
Moi bliscy na tym nie stracą? Nie będą przeze mnie cierpieli?
– Przeciwnie, nauczysz swoje dzieci jak się dba o siebie. Jak się realizuje marzenia – usłyszałam
– one najlepiej uczą się przez przykład.

To skłoniło mnie do refleksji

Instrukcja zakładania maski z tlenem w samolocie

Po powrocie do domu chciałam sprawdzić tą informację. W Internecie znalazłam taki artykuł:

„Dlaczego, gdy w samolocie zmieni się ciśnienie, maskę należy założyć najpierw sobie, a nie dziecku?

(…) Ważne, byś pamiętał, że właśnie ta kolejność ma kluczowe znaczenie. Okazuje się, że jeśli właśnie w takiej sytuacji zawahałbyś się choć przez chwilę, a maskę założył najpierw dziecku, objawy niedotlenienia poważnie by Cię osłabiły i wprawiły w dezorientację. Sam będąc niedotleniony, mógłbyś mieć problemy z rozpoznawaniem twarzy i kształtów.  To sprawiłoby, że nie byłbyś w stanie sam sobie założyć maski, co ostatecznie doprowadziłoby do niedotlenienia i utraty przytomności. Pamiętaj – kiedy ciśnienie gwałtownie spadnie, masz kilka sekund, zanim poziom tlenu zbliży się do niebezpiecznie niskiego punktu, by założyć sobie maskę. Kiedy ty będziesz mógł normalnie oddychać, będziesz w stanie zadbać również o bezpieczeństwo twoich dzieci.” (1)

Więc to prawda! To nie jest jakiś chwyt, wymysł, teoria. To czysty pragmatyzm, od którego zależy życie moje i mojego dziecka! Po tym odkryciu poczułam, że coś w sposobie myślenia o sobie, swoim miejscu w rodzinie muszę zmienić. Dużo czasu upłynęło zanim to przyswoiłam i zaczęłam wcielać w życie. Może dla wielu z was brzmi to zabawnie, ale dla mnie wyjście z przekonania, że muszę każdą chwilę poświęcać dzieciom i ich potrzebom do przejścia w stan – jestem równie ważna co one – zajęło trochę czasu.

Wiem jedno, było to bardzo uwalniające doświadczenie. Mogę zrobić coś dla siebie i świat się nie zawali! Alleluja!

Źródło

Zastanawiałam się skąd bierze się to moje przekonanie, że robiąc coś dla siebie – zabieram coś innym. Mam kilka tropów, podzielę się z wami jednym z nich.

Od ważnej dla mnie osoby z mojej rodziny usłyszałam kiedyś takie słowa: „Natalka, jesteś taka prawdziwa „matka Polka” – nic dla siebie, wszystko dla dzieci”. Moja rozmówczyni nie miała nic złego na myśli, chciała mnie pochwalić, żebym się czuła doceniona. Powiedziała to w duchu, w którym sama została wychowana, według przekonań, które wpoiła jej zapewne jej mama. Te słowa dały mi do myślenia. A więc wzór „matki Polki”, przekazywany z pokolenia na pokolenie przez moją rodzinę jest taki: „nic dla siebie – wszystko dla dzieci”.  Moje przekonanie o tym, że robiąc coś dla siebie zabieram coś moim dzieciom, nie wzięło się z powietrza! Ucieszyłam się nawet, że te słowa padły, przynajmniej zrozumiałam skąd to mam.

Helikopter vs paznokcie noworodka

Jak wspomniałam wcześniej, zajmuję się domem. Po skończeniu studiów, kilku latach pracy, to jest teraz mój „zawód”. Jest to świadoma decyzja, tak wybrałam. Będąc w domu, czuję, że to co ważne mnie nie „omija”, pierwszy krok, pierwsze słowo. Mam też czas na refleksję nad swoim macierzyństwem, gdy widzę, że nie potrafię pomóc mojemu dziecku, porozumieć się z nim, gdy w jakiejś dziedzinie brakuje mi wiedzy czy umiejętności mam czas by to przemyśleć, zasięgnąć rady, wybrać się na warsztaty dla rodziców itp. Mam czas by rozmawiać o tym czym, żyją, o ich problemach. Byłoby mi o wiele trudniej gdybym wracała do domu po pracy o 18 lub 19. I tu, z całą stanowczością zaznaczam, że nie czuję się lepsza od mam, które pracują! Powrót do pracy dla mam to często po prostu konieczność, a czasem właśnie praca jest – „maską z tlenem”, dzięki której kobieta czuje się spełniona, zrealizowana i ma więcej „serca” do dzieci, niż gdyby była w domu. Nie twierdzę też, że nigdy nie wrócę do pracy. Po prostu na razie – nie. Mój wybór. Bycie w domu daje mi spokój i poczucie, że jestem na swoim miejscu. Nie znaczy to jednak, że jest to łatwe. Często jest po prostu frustrujące. Dam wam pewien przykład.

Przed urodzeniem dzieci miałam przyjemność pracować w Agencji Reklamowej, którą tworzy dwóch przyjaciół. Są to ludzie, którzy żyją z pasją, kochają to co robią. Bardzo ich polubiłam. Kilka tygodni po porodzie zadzwoniłam do nich zapytać co słychać?

– Super, właśnie wczoraj robiliśmy zdjęcia Warszawy z helikoptera do najnowszej reklamy. Było niesamowicie. Przepiękne widoki, zapierające dech w piersiach. A co u Ciebie?

Hmm, pomyślałam sobie, cóż ja? Największym moim sukcesem tego dnia było obcięcie mojemu dziecku paznokci. Byłam autentycznie dumna z siebie. To jest nie lada wyzwanie – obciąć pazurki na paluszkach o szerokości 5 mm, będących w stałym ruchu. Pochwaliłam się – mój szef potrafi to docenić, sam ma czworo dzieci.

Kilka lat temu, wraz z mężem wzięliśmy udział w warsztatach TSR – Trening Skutecznego Rodzica, opracowanych na podstawie książki dr. Thomasa Gordona „Wychowanie bez porażek.” Te warsztaty bardzo nam pomogły, wniosły dużo dobrego do naszej rodziny. Poznaliśmy wtedy „Piramidę Potrzeb” Abrahama Maslowa (2). Ludzkie potrzeby są różne, od tych najbardziej podstawowych, fizjologicznych jak jedzenie, potrzeba snu, po te wyższego rzędu jak potrzeba bezpieczeństwa, bycia kochanym, samorealizacji, potrzeba bycia docenionym. Jesteśmy ludźmi – mamy potrzeby. Potrzebujemy czuć się docenieni, czuć, że to co robimy ma sens. Przykład z helikopterem i paznokciami pokazuje, jak duża może być rozbieżność między poziomem zaspokojenia potrzeby samorealizacji, sukcesu w pracy i w domu. Będąc w pracy między ludźmi masz okazję do częstszej „gratyfikacji emocjonalnej” za to co robisz. Ile emocji, adrenaliny, zachwytu może wywołać lot helikopterem nad miastem? Ile emocji może dostarczyć obcinanie noworodkowi paznokci? Będąc w pracy, możesz miło porozmawiać z kolegą, zrealizować udany projekt, zostać pochwalony, wygrać przetarg. Będąc w domu, nikt Cię raczej nie pochwali za te obcięte paznokcie. Nawet jeśli (z moim mężem mamy zwyczaj chwalić się nawzajem za drobne rzeczy) one zaraz odrosną i za tydzień będziesz musiała zrobić to samo. Nikt nie „zaklaszcze” za dobrze przewiniętą pieluchę. Będziesz ich musiała tego dnia przewinąć jeszcze z pięć, pomnożone przez przynajmniej 365 – liczbę dni pierwszego roku życia dziecka. A jeszcze może przy okazji usłyszysz, że te pieluchy są złe i nieekologicznie, bo twoja koleżanka używa tetrowych i one są bardziej „eko”, albo usłyszysz od Cioci, że przewijasz krzywo, od babci, że za często, a na forum w Internecie przeczytasz, żeby w ogóle zrezygnować z pieluch. To jest temat rzeka – presja jaka dotyka współczesne mamy – kiedyś jeszcze do tego wrócę, ale nie wszystko na raz. Trudno jest z takich „czynności” czerpać satysfakcję  (choć nie twierdzę, że nie jest to możliwe). Do tego dochodzi wiele innych niespełnionych potrzeb nawet fizjologicznych, jak chociażby potrzeba snu. Nie twierdzę, że bycie w domu to wyłącznie czas frustracji i niespełnienia. Życie rodzinne też może dawać wiele satysfakcji, ale chcę zainspirować te z nas, które czują się przytłoczone codziennymi obowiązkami, by szukały rzeczy, czy takich rozwiązań, które będą dla nich wsparciem, radością, czyli waszym „tlenem”. Mi to bardzo pomogło.

Mój tlen

Moim tlenem są randki z mężem, kiedy tylko ktoś życzliwy popilnuje dzieci, spotkania wspólnoty, pisanie bloga, rozmowa z przyjacielem, spotkanie z koleżanką, wyjście na rower. Ale tlenem jest też fajnie spędzony czas z rodziną, wspólny wypad za miasto, do ZOO, do kina, czasem po prostu wspólne rysowanie czy czytanie bajek. Odkryłam, że aplikowanie sobie „tlenu” działa! Jeśli w ciągu dnia, w ciągu tygodnia w natłoku spraw i zadań udaje mi się wygospodarować czas dla siebie, mam od razu więcej energii, czułości, wyrozumiałości do moich dzieci, do męża.  Nie czuje, że poświęcam się dla nich, nie obciążam ich swoją „ofiarą” z siebie. I myślę, że im też jest lżej i radośniej.

Inspirująca refleksja Carlosa Gonzaleza

Chciałabym dodać jeszcze jedną myśl do dzisiejszych rozważań. Miałam okazję przeczytać bardzo wartościową książkę Carlosa Gonzaleza „Moje dziecko nie chce jeść”. Autor porusza tematykę żywienia dzieci, ale mówi też dużo o relacjach rodzinnych i społecznych. Padają tam między innymi takie słowa: „Jakkolwiek byś nie cierpiała, pamiętaj że twoje dziecko cierpi bardziej”(3). Pan Carlos poświęca tej myśli cały rozdział. Można ją odnieść nie tylko do kwestii żywienia, ale i do życia w ogóle. Gdy sama jestem sfrustrowana, mam mało cierpliwości dla dziecka, krzyczę, ranię je. Moje dziecko jest jeszcze małe, zależne ode mnie. Ono nie ma wpływu na to komu założę „maskę z tlenem” w pierwszej kolejności. Nie zna sąsiadek, koleżanek, a nawet gdy już zna nie może w moim imieniu poprosić o pomoc. Jeśli nie założę sobie maski – ono poniesie tego konsekwencje. Rozwijając tę myśl to jest moje zadanie, mój obowiązek szukać wsparcia, relacji które są dla mnie „tlenem” nie „gazem łzawiącym”, zajęć, pasji, szydełkowania, blogowania, pisania wierszy, wspinania na ściankę, czegokolwiek co sprawia, że jest mi lżej i czuję się radosna bo wtedy przekazuję tą radość swoim dzieciom.

Co jest twoim tlenem?

Do pisania bloga zbierałam się dwa lata. Powstrzymywało mnie przekonanie, że nie jestem dość mądra, dość dobra, albo że zabiorę coś moim bliskim. I po co? Piszę i świat się nie zawalił. Ile naszego twórczego potencjału drogie mamy marnuje się dlatego, że nie pozwalamy sobie na radość? Żyjemy w lęku? W poczuciu, że gdy robimy coś dla siebie – odbieramy coś bliskim?

Rozmowa o tym co należy zrobić w samolocie w razie niebezpieczeństwa, zainspirowała mnie do zmiany myślenia o sobie i swoim miejscu w rodzinie. Odkryłam, że nie muszę czuć się winna, mogę pozwolić sobie na radość. Robiąc coś dla siebie – robię coś ważnego dla mojej rodziny. Gdy nachodzą mnie wątpliwości, że może to nie tak, że zaraz ktoś mnie upomni, że tylko „ofiara i poświęcenie” ma sens – przypominam sobie instrukcję zakładania maski z tlenem w samolocie. To mi pozwala złapać grunt.

 

 

 

Przypisy:

  1. https://podroze.onet.pl/aktualnosci/dlaczego-gdy-w-samolocie-zmieni-sie-cisnienie-maske-nalezy-zalozyc-najpierw-sobie-a/7mshmy
  2. https://mfiles.pl/pl/index.php/Piramida_Maslowa
  3. Carlos Gonzalez „Moje dziecko nie chce jeść.” str. 16