Pamiętnik z kwarantanny. Tydzień pierwszy.

Zastanawiałam się dzisiaj dlaczego w ogóle piszę, czy to ma sens? Pomyślałam, że taki dziennik z kwarantanny* może być dobry dla nas by uporządkować to co przeżywamy, odreagować, wymienić się z innymi, czuć, że jesteśmy we wspólnocie. Może też być pamiątką tych wydarzeń dla  naszych dzieci, by kiedyś lepiej zrozumiały co się w tych dniach działo.

Tu i teraz

Wchodzę do salonu i słyszę: „Jest! Samo „ż””, „o rety ó kreskowane, tylko nie to!” – co za emocje związane z ortografią! Wszystko dzięki ortograficznej planszówce :).  Ten czas zamknięcia to zdecydowanie czas pogłębiania relacji. Już nic nas nie rozprasza. Jesteśmy uważniejsi, na siebie nawzajem, już mniej spraw odciąga nas od tego by być „tu i teraz”. Z dnia na dzień lepiej się poznajemy i stajemy coraz lepiej zgrani, jak drużyna. Teraz rozumiemy w jak wielkim kołowrotku żyliśmy, jak to codzienne zabieganie wysysało z nas energię, podsycało domowe konflikty. Teraz już nic nie „musimy”, tylko być razem.

Niczego nie brakuje

Staramy się nie  poddawać zakupowej panice. Mamy trzy słoiki dżemu, kaczkę, dwie zgrzewki wody, dwie paczki papieru toaletowego, dwa kilo mąki i kilka paczek kaszy, owoce. Dajemy radę przetrwać weekend, idziemy do sklepu w poniedziałek rano a tam pełne półki. Niczego nam nie brakuje! Nawet mięsa, choć zdjęcia pustych półek i wózków załadowanych kilogramami mięsa straszyły nas ostatnio w Internetach. Sprawdzają się słowa Pisma: „Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać? Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo /Boga/ i o Jego Sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane”. (Mt 6,31-33) Mimo, że staramy się zaufać, to jednak udziela nam się lęk.

Awantura o mleko

Przyrządzamy budyń, naleśniki, mleko do kawy i nagle… nie ma mleka! Strach! Zaczyna się lawina oskarżeń: „to przez ciebie”, „to przez was”, „dlaczego tyle pijecie”? Po chwili uświadamiamy sobie, że te emocje są jakieś zupełnie nieadekwatne do sytuacji. Jednak nas złapał – lęk, że nam zabraknie. To jakaś psychoza. – Rety, może jednak jesteśmy łosiami i trzeba było wykupić pół sklepu?- przemyka mi przez myśl. Łapiemy głęboki oddech mąż idzie do spożywczaka i po chwili dwa litry mleka lądują szczęśliwie w naszej lodówce. Robimy i budyń i bitą śmietankę i zostaje jeszcze do kawki. Uffff! Take it easy Świderki famillly. Relax, and come down. A z drugiej strony myśl – rety jak bardzo jesteśmy przywiązani do naszego „chcenia”. Chcemy mleko – bach jest mleko. Budyniek? Jest! Śmietanka? Jest! Chwila kiedy trzeba sobie odmówić budzi lęk. To ma wymiar nie tylko psychiczny ale i duchowy. Przywiązanie do rzeczy, przedmiotów, dóbr. Potrzeba kontroli. Konsumpcjonizm jest  zniewoleniem psychicznym ale i duchowym. Stąd ogromny sens Wielkiego Postu. Uczenia się, że mogę nie mieć, mieć mniej. Chcąc nie chcąc mamy koronawirusowe rekolekcje wielkopostne. Chyba najbardziej konkretne w moim życiu.

Twoi dziadkowie zostali wezwani na wojnę, ty zostałeś wezwany do siedzenia na kanapie

Koronawirus jest najbardziej niebezpieczny dla osób starszych. W tych dniach szczególnie o nich pamiętamy. Dzwonimy, pytamy o zdrowie. Dociera do nas jak są dla nas ważni. Jak bardzo ich potrzebujemy i …jak rzadko pamiętamy. Gdy słyszę w słuchawce: „Jak miło, że dzwonisz” – mam wyrzuty sumienia, że tak rzadko dzwoniłam, odwiedzałam. Myślę, że dla nich ten czas może być w pewnym sensie wyjątkowy. Wreszcie rodziny o nich pamiętają, nareszcie dzwonią częściej niż raz na miesiąc. Może nie odwiedzą, ale pytają o zdrowie o samopoczucie. To ważne byśmy dali im odczuć jak są ważni. Po Internecie krążą memy związane z koronawirusem. Najbardziej podoba mi się ten: „Twoi dziadkowie zostali wezwani na wojnę, ty zostałeś wezwany do siedzenia na kanapie. Dasz radę!” Taka prawda, to pokolenie, które przetrwało wojnę. Oni są naszym skarbem, żywą pamięcią, świadkami historii. Są częścią naszej historii życia, są naszymi babciami, dziadkami, wujkami, ciociami. Są nam bliscy. Drżymy o nich i modlimy się by przeżyli.

Podczas jednej z rozmów ciocia mówi mi, że w ostatnią niedzielę przyjęła komunię świętą. Nie mogę tego spokojnie słuchać, zazdroszczę jej! Tęsknię do komunii. Przypomina mi się niedzielna msza święta spędzona przed telewizorem. Chłonęłam każde słowo. Jak wiele razy w kościele zdarzało mi się rozproszyć, nie słuchać czytań, być gdzieś indziej? Budzić się z zadumy w chwili gdy ksiądz pytał moje dzieci: „To o czym była dzisiaj Ewangelia?” a potem ze zdziwieniem zobaczyć że – one słuchały! Teraz gdy już nie mogę być w kościele słucham z zapartym tchem, nie ronię żadnego słowa.

Przyszłość świata

Dużo rozmawiamy o tym co się wokół nas dzieje. Nasze dzieci mają własne zdanie na ten temat:

– Ja się wcale nie boję koronawirusa. Nawet jak umrzemy, to co? – zawadiacko rzuca młodsza kobietka.

– No co ty? – dziwi się starsza.

– No tak, pójdziemy do nieba, a tam już nikt nas nie zarazi – zdaje się być pewna swego zdania. Dla niej sytuacja jest prosta.

– Ale jak my umrzemy to będzie mało ludzi – odpowiada starsza  – Bo jak byśmy urosły, mogłybyśmy się w kimś zakochać i urodzić dzieci. A jak nas nie będzie to nie będzie też tych dzieci i będzie mało ludzi na Ziemi – mówi z troską. Małe kobietki, świadome siebie. To one są przyszłością świata. Głęboko przeżywają to co się dzieje. Staramy się im tłumaczyć jak najspokojniej się da, że robimy to co trzeba by się nie zarazić i że to nam daje spokój. Robimy co w naszej mocy, resztę zostawiamy Bogu. Chyba w końcu dają się przekonać, bo zaczyna się beztroska zabawa .

„Ciche miejsce”

Po kilku dniach w domu postanawiamy przewietrzyć dzieciarnię. Nasza wyprawa na dwór przypomina mi scenę z horroru „Ciche miejsce”. Swoją drogą inspirujący film na obecny czas. Pokazuje rodzinę, która dostosowała się do panujących ograniczeń i udaje jej się przetrwać mimo wielkiego zagrożenia – współdzielenia planety z przerażającymi istotami, które są wyczulone na każdy nawet najmniejszy szelest. Dodam tylko, że żywią się ludźmi więc by przetrwać nie można dać się usłyszeć. Największe wrażenie robi na mnie scena porodu. To dopiero wyczyn, rodzić i nie móc wydać żadnego dźwięku. My także staramy się dostosować, z tą różnicą, że nie chodzi o zachowanie ciszy, a o dbanie by obronić się przed wirusem. Myjemy dokładnie ręce, instruujemy dzieci jak otwierać drzwi nie dotykając klamek ( to nawet fajna zabawa), zwracamy uwagę by nie dotykały rączkami twarzy ( wytłumacz to dziecku!) zachowujemy na spacerze odległość od innych ( to najsmutniejsza zasada, mam nadzieję że po skończonej epidemii nie zostanie nam taki nawyk, że będziemy patrzyli na drugiego człowieka jak na potencjalne zagrożenie). Tak jak w filmie największe niebezpieczeństwo ściąga na siebie najmłodszy członek rodziny. Po powrocie do domu przed umyciem rąk zaczyna płakać i wyciera rączkami oczy, buzię, nos. Na szczęście nie dzieje się nic złego, ale to uświadamia nam jak trudno przy dzieciach stosować te wszystkie zakazy. I tak jak w filmie myślę, że matki spodziewające się dzieci są w bardzo trudnej sytuacji. Jak wielki niepokój musi im towarzyszyć? Trzeba je otoczyć szczególnym wsparciem.

To tyle refleksji na dziś w moim internetowym pamiętniku z kwarantanny 🙂

Jak Wam mija ten czas? Podzielicie się?

________________________________________

*Mam na myśli kwarantannę narodową, nie mamy koronawirusa, ale jak większość, siedzimy w domu.

_________________________________________

Obraz MiroslavaChrienova z Pixabay

Droga w górę

Jedziemy w Bieszczady. Witają nas upały. Przez wiele dni temperatura nie spada poniżej 30 stopni. Nocujemy z mężem i naszą dwuletnią latoroślą u koleżanki. Gospodyni na rodzinną wyprawę poleca jedną z tamtejszych gór. – To łatwa góra. Godzinka i będziecie na szczycie – słyszymy. Ruszamy na luzie. Ja (wstyd przyznać) mam na nogach sandały. Jesteśmy przekonani że czeka nas spokojny spacerek. Mamy kondycję mieszczuchów, których głównym sportem są przechadzki po parku lub wyprawy do sklepu. Wspinamy się już godzinę a szczytu nie widać. Morale w drużynie zaczyna padać. Nasza pociecha już dawno odmówiła samodzielnego marszu, niesiemy ją na zmianę. Utrudzeni drogą co jakiś czas pytamy schodzących turystów – daleko na szczyt? Słyszymy enigmatyczne odpowiedzi: „jeszcze kawałek”, „niedaleko”. Ktoś rzuca: „czeka was długa i trudna droga”. Wspinamy się dalej, brakuje tchu, upał i marudzący co krok dwulatek dają się we znaki. Zastanawiam się jak znajoma daje radę przejść tą trasę w godzinę? Mamy dość. Nasze dziecko wychodzi ze skóry. Płacze. Po chwili odpoczynku zbieramy się i idziemy dalej. Wreszcie docieramy na szczyt. Ten widok! Błękitne niebo jest jakby na wyciągniecie ręki. Jak okiem sięgnąć porośnięte soczystą zielenią połoniny. Są piękne! Czujemy wielką satysfakcję. Jesteśmy szczęśliwi. Odpoczywamy w schronisku popijając herbatę. Nie czujemy już trudów drogi, w naszych żyłach płynie radość!

Małżeńskie wspinaczki

Gdy dołączyłam do akcji #celebrujemymiłość wróciło do mnie to wspomnienie z wakacji. Wyprawa w góry ma dużo wspólnego z małżeństwem. Najpierw myślimy, że to będzie lekki spacerek. Idziemy w sandałach. Myślimy, że nasza miłość, umiejętności powinny wystarczyć. Będzie lekko, miło i przyjemnie. Czasem wystarczy godzina marszu by zobaczyć, że z naszymi siłami krucho, a to co miało być lekkie wymaga od nas więcej niż umiemy. „Czeka was długa i trudna droga” – wcale nie chcesz usłyszeć takich słów, gdy padasz z nóg. Wolałbyś usłyszeć – „jeszcze tylko krok i z górki”. Nasze oczekiwania i projekcje zderzają się z rzeczywistością. Co wtedy? Tu przypomina mi się zdanie, które kiedyś usłyszałam – „miłość to decyzja”. Kochać to zdecydować by iść dalej. Wspinać się pod górę i przyjąć rzeczywistość taką jaka jest. To znaczy – że nie jesteśmy dobrze przygotowani, a góra jest trudniejsza niż przypuszczaliśmy. Bóg nieustannie daje nam odczuć, że na naszej małżeńskiej drodze nie jesteśmy sami. On jest. Dba o nas, o to byśmy wzrastali i nie zgubili się na szlaku. Nie raz doświadczyliśmy, że bierze nas na ręce i przenosi ponad tym, co nas przerasta. Dzięki Jego łasce mamy szansę dotrzeć na szczyt, zobaczyć co tam jest? Jakie piękno, radość na nas czeka?

Stuknęła nam dziesiątka!

W tym roku będziemy obchodzić dziesiątą rocznicę ślubu. Co za nami? Wiele skał, na które wdrapaliśmy się ostatkiem sił, obtarte kolana, odciski, doświadczenie, że tam gdzie kończą się nasze siły z pomocą przychodzi Boża łaska. Wielka satysfakcja, że dotarliśmy tu gdzie jesteśmy. Jeszcze bardziej sobie bliscy, wciąż stęsknieni swojej obecności. Jaki piękny widok! Wspaniałe dzieci, które po kolei dołączały do ekspedycji. Świętowanie to chwila wytchnienia przed dalszym etapem drogi. Ważne by celebrować miłość, by o nią dbać.

Celebrować miłość w wielkim mieście

Czasem mam wrażenie, że żyjemy w bębnie pralki. Ledwie przewalą się jedne sprawy, dochodzą kolejne. Bieganina, brak wytchnienia. Gd myślisz, że pora na przerwę program przechodzi w fazę: wirowanie. Jak w bębnie pralki celebrować miłość? Myślę, że kiedyś będziemy się z tego śmiać, tęsknić i zastanawiać się czemu dzieci nie dzwonią albo nie maja czasu odwiedzić starych rodziców. Na razie o każdy skrawek czasu we dwoje musimy zawalczyć. Im mniej czasu, tym bardziej go potrzebujemy. Nieodzowne są opiekunki, sąsiedzi, czasem gdy już nie ma innej opcji randki balkonowe kiedy dzieci zasną, (nasz przepis: kocyk + świeczki + współmałżonek) – wtedy masz przynajmniej wrażenie, że wyszedłeś z domu.

Adoracja

Jeden z dziennikarzy żalił się Matce Teresie, że jest bardzo zabiegany. Gdy poleciła mu by poświęcił na adorację Najświętszego Sakramentu godzinę dziennie, obruszył się i powiedział, że nie ma na to czasu. W odpowiedzi Matka Teresa zaleciła swojemu rozmówcy dwie godziny adoracji dziennie. Zwróciła mu uwagę, że im mniej ma czasu na relację z Bogiem, tym bardziej powinien o nią zabiegać. Podobnie jest z relacją małżeńską. Jeśli nie udaje się zorganizować jednej randki z mężem czy żoną w tygodniu, to trzeba znaleźć czas na dwie.  Małżeństwo potrzebuje adoracji, także tej wzajemnej. Im mniej na nią czasu im więcej spraw, wyzwań tym bardziej czas spędzony tylko we dwoje jest potrzebny.

Z radością zaczynamy świętowanie!  Dla Ciebie mój ukochany wiersz i piosenka do której tańczyliśmy nasz pierwszy taniec:

 

Pękł

 

Pękł bęben pralki
do którego napakowałam
zbyt wiele wszystkiego
co było

Jak to?

dziwili się ludzie
Jak może pęknąć taki mocny bęben?

odwróciłam głowę
poszłam w miasto
z mokrymi włosami

a ty dogoniłeś mnie
usiedliśmy razem przy pomniku
jakiejś starej kobiety
jak dwa zmoknięte
gołębie
patrzyliśmy w ciszy na ciągnącego ulicą
węża smoły

trzeba wracać
powiedziałeś
gładząc skrzydła
unieśliśmy się za ręce

wróciliśmy tam
skąd żeśmy przyszli
i w skupieniu
cegła po cegle
budowaliśmy
na nowo

czas, który przestał nas dzielić
stał się miękki i ciepły
wyciągałeś mi z włosów odłamki szkła
a ja czyściłam z sadzy
twoje okna

 

Nasza piosenka 🙂 : https://www.youtube.com/watch?v=YxC-ptcZH34

_____________________________

Tekst powstał w ramach „Międzynarodowego Tygodnia Małżeństwa w Internecie”

„Coś do czytania”

Sączę herbatkę w schludnym mieszkanku M. Zawsze podziwiałam jej umiejętność panowania nad materią nieożywioną. Wszystko w tym domu ma swoje miejsce, ubrania nie zalegają na fotelach i krzesłach. Są w szafie. Zabawki nie są porozrzucane po kątach, zamieszkują pokój dziecięcy starannie posegregowane w oddzielnych pudełkach: osobno przybory kuchenne, tory kolejowe, klocki, maskotki… Rzucam czasem tęskne spojrzenie z mojego balkonu do tej pięknie uporządkowanej przestrzeni, z nadzieją, że i mój żywioł domowy da się kiedyś tak opanować. Chwilowo jednak moce przerobowe, którymi dysponuję mają się nijak do siły tworzenia chaosu przez mieszkańców mojego domu.

Zabawkom z okazji naszego przybycia pozwolono zawędrować do salonu. Dzieci przygotowują obiad. W maleńkich blaszanych garnuszkach gotują zupę z plastikowej kiełbaski i marchewki. Na drugie danie będzie drewniana pizza z doczepianymi na rzepy dodatkami. Do wyboru jest ser, salami i pomidor. Próbując gotowych specjałów, rozmawiam z M. W pewnym momencie M. zagaduje: „Zaglądałam ostatnio na twój blog i byłam rozczarowana, że nie ma nic nowego do czytania”. Poczułam się przynaglona. Nie chcę by droga sąsiadka musiała dłużej czekać, zatem wrzucam „coś do czytania” ?.

Fotografie – małe pudełka na wspomnienia. My – kolekcjonerzy chwil próbujemy zamknąć w nich niepowtarzalność, upakować upchnąć jak najwięcej, przytrzymać czas, nie dostrzegamy jak przez szczelinę wieczka pomału sączy się nasza pamięć. Niby mamy wszystko czarno na białym, a raczej na kolorowym, wszystkie kształty, kontury, detale, miny, widać wyraźnie. Już po niedługim czasie nie pamiętamy jednak zapachu morskiej bryzy, naszych myśli, samopoczucia, czy naprawdę mięliśmy wtedy dobry nastrój, czy tylko uśmiechnęliśmy się do zdjęcia a po chwili znowu wróciliśmy do naszych sporów? Nie pamiętamy chwil, ich kształtu smaku i zapachu, zostaje nam w dłoni jedynie ich poblask, ulotny obraz.

Nie potrzebujemy już aparatu, drogich klisz, minęły czasy czekania po kilka dni na wywołanie fotografii. Wystarczy wyciągnąć z kieszeni telefon i pstryk. Kolejna chwila ląduje w elektronicznym archiwum Jana Kowalskiego. Po co? By naszemu trwaniu nadać głębszy sens? By udokumentować swoją niepowtarzalną codzienność dla przyszłych pokoleń? By zyskać setki polubień na portalach społecznościowych? Sama łapię się na tej presji uwieczniania, szczególnie moich dzieci, które są wdzięcznymi modelami. Chcę każdą chwilę zachować, zatrzymać, żeby nic nam nie umknęło. Niby nie ma w tym nic złego, poza jednym „ale”. Gdy nasza obecność tu i teraz przegrywa z obsesją dokumentowania każdego kroku. Kiedy przestajemy życie przeżywać, a zaczynamy bardziej skupiać się na multiplikowaniu póz. Gdy jesteśmy zajęci bardziej promowaniem siebie czy swojej rodziny w Internecie, niż faktycznym byciem z nimi.

Na fejsie pięknie wygląda rodzinne zdjęcie z wakacji. Nie widać na nim naszych relacji. Nie widać tego czy się kochamy? Czy pielęgnujemy naszą miłość? Czy dbamy o to by konflikty rozwiązywać bez przemocy? Wystarczy, że wszyscy powiedzą: „ser” i rodzinka wygląda jak z obrazka. Za uśmiechem można wiele schować. A więc w to lato, może trochę na przekór naszym przyzwyczajeniom, odłóżmy rejestratory pozorów i zajmijmy się byciem tu i teraz z tymi, którzy są obok nas. Żeby nasi bliscy nie utożsamiali się z tym smutnym powiedzonkiem: „z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu.”

 

Uściski dla M.!

 

Do grafiki użyłam zdjęć autorstwa Alexas_Fotos i ErikaWittlieb z Pixabay

Walka o miejsce w przedszkolu jest zaciekła i często daleka od zasad fair- play.

Mamy kwiecień. Za kilka dni rodzice dzieci przedszkolnych i szkolnych dowiedzą się czy ich pociechy przyjęto do wymarzonych placówek. Mieszkam w dzielnicy, w której w przeciągu kilku ostatnich lat przybyło wiele bloków mieszkalnych co za tym idzie wzrosła liczba ludności. Nowo powstałe mieszkania zasiedlają najczęściej rodziny z dziećmi. Problem w tym, że w ostatnim czasie w okolicy nie powstało żadne nowe przedszkole czy szkoła. Szkoły radzą sobie z napływem dzieci przechodząc na system zmianowy. Ten zabieg nie działa jednak w przypadku przedszkoli. Rodzice często z braku miejsc zmuszeni są szukać placówki dla swoich pociech w innych dzielnicach. Walka o miejsce w przedszkolu jest zaciekła i często daleka od zasad fair- play.

 

Dialogi osiedlowe

Karolina mama trzyletniej Amelki i Ewa, mama pięcioletniego Stasia. Spotykają się czasem w osiedlowej piaskownicy. Karolina od września planuje wrócić do pracy, którą przerwała po narodzinach córki. Ewa pracuje. Oprócz Stasia ma jeszcze starszą córkę Olę w pierwszej klasie.

– Boję się, że nie dostaniemy się do żadnego przedszkola w naszej dzielnicy. Mamy raptem kilka punktów za płacenie podatków w miejscu zamieszkania, to wszystko – mówi Karolina.

– Ja się bez problemu dostałam do przedszkola „Bajka” (naprzeciwko bloku) – odpowiada Ewa.

– Ale jak to?

– Normalnie, wystarczyło pogadać z dyrektorką, ona jest bardzo otwarta i miła. Poza tym wpisałam, że jestem samotną matką. Tego nikt nie sprawdza.

– Poważnie?

– Słuchaj, wiem o czym mówię, już dwa lata Stasio jest w tym przedszkolu, wcześniej była Ola. Mój mąż nawet działa w radzie rodziców.

– I nikt się was nie czepia?

– Nikt. Ostatnio sadziliśmy drzewka z dziećmi na placyku zabaw. Mąż zorganizował taką akcję ekologiczną. To przedszkole jest fantastyczne…

 

I w zasadzie, od lat nic się nie zmienia

 

Wpis z dyskusji z forum.gazeta.pl : https://forum.gazeta.pl/forum/w,567,165768292,165768292,samotne_matki_w_rekrutacji_do_przedszkola.html

kochamruskieileniwe 19.03.18, 10:23

„Teoretycznie oświadczenie się pisze.
Jednak większość traktuje te oświadczenie – jako świstek, który wiele może ułatwić, a którego konsekwencje prawne nie brane są pod uwagę. Zwłaszcza, że rzadko są sprawdzane.

Hmmm… watek z cyklu pojawiających się co roku. I w zasadzie, od lat nic się nie zmienia. Bo uczciwość nie popłaca ”

 

Z życia mam…

Zdarza się, w dużych miastach, że chętnych na miejsce w przedszkolu jest tak wielu, że nawet bycie samotnym rodzicem czy rodzicem wielu dzieci (za wielodzietność tez przyznawane są punkty) nie gwarantuje dostania się do placówki. Taką sytuację ma Basia mama trójki dzieci. Jedna z córek uczęszcza do obleganego przedszkola, Basia czeka na wyniki rekrutacji drugiej latorośli. Dostała sporo punktów za wielodzietność i za rodzeństwo w placówce pierwszego wyboru, ale chodzą słuchy, że prawie wszystkie zgłoszenia to samotne matki i osoby wielodzietne, więc nie można być pewnym miejsca. Basia zapowiedziała dyrektorce, że nie odpuści jeśli jej dziecko się nie dostanie. Będzie codziennie w tym przedszkolu odbierać starszą córkę i będzie widziała kto jest samotny a kto ściemnia.

Justyna opowiada: „Pamiętam, jak ciężko było mi dowozić najstarszą córkę autobusem do przedszkola w sąsiedniej dzielnicy, gdy byłam w trzeciej ciąży. Jedno dziecko w wózku, jedno obok mnie, jedno w brzuchu. W tamtym okresie łapały mnie takie bóle że nie byłam pewna czy dotrę z nimi do domu. Nie było szans żeby mąż ją odbierał. On wraca do domu koło 18. W momencie zapisywania do przedszkola nie byliśmy jeszcze wielodzietni i nie mięliśmy szans na miejsce w okolicy. Kiedyś spotkałam koleżankę, która radośnie trajkotała o tym jak fantastyczne przedszkole mamy pod blokiem.

– Jak się tam dostałaś -zapytałam zdziwiona – przecież masz jedno dziecko?

– „Wychodziłam” sobie to miejsce – odparła, po czym ucięła rozmowę, odwróciła się na pięcie i poszła dalej.

Mieszkamy w tym samym bloku – relacjonuje Justyna. Jak ona sobie „wychodziła” to miejsce? Musiała napisać jakąś ściemę – mówi zirytowana. – Wiesz, jak to jest usłyszeć coś takiego, kiedy boisz się, że urodzisz w tym autobusie? Ile stresu kosztowało mnie i moje dzieci, żeby dojechać i wrócić z przedszkola? Jak często krzyczałam na nie z nerwów i z bólu? Kto nam zwróci ten czas? Ktoś sobie po prostu „ot tak” ułatwił życie”.

Może Justyna miałaby szansę dostać się gdzieś bliżej gdyby mniej osób kombinowało, albo gdyby komuś z dyrekcji chciało się weryfikować „deklaracje”.

 

Uprzywilejowane miejsce

Samotne matki – to grupa, która z uwagi na większe obciążenie życiowymi wyzwaniami niż pełna rodzina ma dodatkowe punkty w procesie rekrutacyjnym do przedszkola i szkoły. Punktów jest na tyle dużo, że ich otrzymanie zazwyczaj rozstrzyga o dostaniu się do wymarzonej placówki.

Kilka lat temu została zainicjowana ciekawa akcja społeczna pod tytułem: „Czy naprawdę chciałbyś być na naszym miejscu”. https://bagatela23.wordpress.com/2010/01/12/czy-naprawde-chcialbys-byc-na-naszym-miejscu/ Akcja skierowana do nieuczciwych kierowców, którzy zajmują uprzywilejowane miejsca parkingowe.

Myślę, że w temacie rekrutacji do szkół i przedszkoli, przydałaby się kolejna akcja społeczna: „Jestem samotna matką. Czy chciałabyś być na moim miejscu?”

Nieprzyjazny ekosystem

W wielkim mieście dzieci spędzają niejednokrotnie w placówkach szkolnych i przedszkolnych cały dzień (czas pracy rodziców plus czas dojazdu, co czasem daje 10 godzin!!!). Dzieci są przemęczone, rodzice zestresowani. Brak dostatecznej liczby przedszkoli w dzielnicach, w których przybywa mieszkańców, sprzyja zaciekłej walce o miejsca. Miejska dżungla rządzi się prawami dżungli. Wygrywa silniejszy, sprytniejszy. Czy musi tak być?

Warunki życia rodziny w dużej aglomeracji są trudne, tym bardziej cenna postawa osób, które nie ulegają pokusie ułatwienia sobie życia kosztem innych.

Znam wiele mam, podziwiam je wszystkie za codzienne zmagania z życiem, walkę o godny byt dla siebie i swoich dzieci. Te, którym przyszło toczyć ten bój w pojedynkę, są naprawdę bardzo obciążone życiowymi wyzwaniami. Jak mama Weroniki ze szkoły mojego dziecka, której mąż zmarł kilka lat temu. Posiłkuje się pomocą swojej rodzicielki, która co kilka tygodni pokonuje ponad trzysta kilometrów by pomóc jej przy dzieciach. Babcia Weroniki ma chorą nogę, porusza się o lasce. Daje z siebie wszystko by pomóc córce i wnukom. To bardzo dzielne kobiety.

Wielkomiejska dżungla to specyficzny ekosystem. Bywa nieprzyjazny dla swoich mieszkańców. Myślę, że mimo wszystko warto być uczciwym. Można w tym gąszczu znaleźć własną ścieżkę bez podstawiania nogi innym.

 

 

 

*Imiona i nazwa przedszkola w artykule zostały zmienione.

* Aktualizacja: wyniki rekrutacji już są. Do przedszkola w naszej okolicy przyjęto dwadzieścia czworo dzieci, dwieście czterdzieści sześć się nie dostało, w okolicznych placówkach proporcje są podobne – taka dżungla.

 

 

 

 

„My favorite things”

„My favorite things” to piosenka z Broadwayowskiego musicalu „The Sound of Music” z 1959 roku autorstwaRicharda Rodgersa i Oscara Hammersteina II. W wersji filmowej z 1965 roku śpiewa ją Julie Andrews. Słowa piosenki są odniesieniem do rzeczy, które jej postać – Maria kocha, takich jak „krople deszczu na różach i wąsy kociąt. Jasne miedziane czajniki i ciepłe wełniane rękawiczki”. Maria przywołuje te rzeczy by poprawić sobie nastrój, gdy jest jej smutno. „My favorite things” –  to także jeden z najważniejszych albumów jazzowych autorstwa amerykańskiego jazzmana Johna Coltrane’a, wydany w 1961 roku. Płyta zawiera jazzowe interpretacje standardów popowych, między innymi wspomnianej piosenki z musicalu „Dźwięki Muzyki”. Poza wersją Coltrane’a https://www.youtube.com/watch?v=qWG2dsXV5HI  najbardziej polecam pełne energii wykonanie Kelly Clarkson: https://www.youtube.com/watch?v=900UL24AUUM.

W jednym z moich ulubionych filmów – „Amelii” z 2001 r. jest scena, w której główna bohaterka mówi o  czynnościach, które sprawiają jej radość. Są to: obserwowanie w trakcie seansu kinowego twarzy innych widzów, zanurzanie ręki głęboko w worku z ziarnem, rozbijanie łyżeczką skorupki karmelu na kremie, puszczanie kaczek na kanale św. Marcina. Ta scena z resztą kończy się piękną fortepianową kompozycją: https://www.youtube.com/watch?v=rDVpUUMj7gw . Tytułowa bohaterka nie miała łatwego dzieciństwa. Nie otrzymała zbyt wiele czułości od zachowawczego ojca i nerwowej matki. Mimo to dorosłej Amelii udało się ocalić wrażliwość na świat i ludzi żyjących wokół niej. Przypadek sprawia, że zaczyna wykorzystywać swoją uważność na otaczającą ją rzeczywistość, do pomagania innym. Jej ukryta działalność dostarcza wiele radości i wzruszeń jej sąsiadowi, przypadkowemu nieznajomemu a także jej ojcu. Wreszcie i sama Amelia znajduje szczęście u boku tajemniczego mężczyzny z fotografii. Zachwyca mnie w tym filmie poetycka narracja. Rzeczywistość staje się magiczna, przy czym każdy jej szczegół, każdy detal ma swoje niezastąpione miejsce i swoje znaczenie. W dzisiejszym świecie, w którym ciągle za czymś gonimy, nader często gubią się nam małe radości i cuda, które codziennie dzieją się wokół nas. Mało tego, w natłoku bodźców i pilnych spraw nie raz gubimy się sami sobie. Sami siebie coraz mniej znamy.  „Favorite things” pomagają bohaterom musicalu i filmu Amelia, przetrwać trudne chwile i zachować wrażliwość.

Tłumaczenie na Polski przytoczonego tytułu piosenki brzmi – „ulubione rzeczy” – ale to określenie jest trochę toporne. Poetom wolno więcej, więc pozwoliłam sobie na potrzeby tego wpisu stworzyć nowe słowo ulubioności – jak wam się podoba?

Chciałabym dzisiaj zaprosić was do zastanowienia się nad tym, jakie są wasze ulubioności? Chcę was, drodzy czytelnicy zachęcić by ich szukać. Gdyby ktoś miał ochotę się podzielić byłoby super. Tymczasem ja podzielę się swoimi.

„My favorite things” – moje ulubioności

Dzisiaj ku mojemu zaskoczeniu zorientowałam się, że jedną z moich ulubionych czynności jest usuwanie plam mydełkiem do odplamiania i patrzenie jak znikają. Autentycznie sprawia mi to frajdę. Lubię też, gdy jest burza, obserwować błyskawice. Lubię zapach spryskiwaczy do szyb w samochodzie – już na zawsze będzie mi się kojarzył z pewną wyprawą rodzinną do Szczyrku wiele lat temu. Uwielbiam patrzeć na liście kołyszące się na wietrze, jeździć na rowerze po lesie, chodzić boso po trawie, pływać w jeziorze w czasie deszczu.

„My familly favorite things” – moje ulubioności związane z rodziną

Czytanie bajek. Dzięki dzieciom mogę wrócić do tych książek, które sama kochałam jako dziecko. Sprawia mi dużą radość, gdy podobnie entuzjastycznie reagują na te bajki, które sama lubiłam. Są to na przykład „Pchła Szachrajka” Jana Brzechwy, czy „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa.

Słuchanie. Lubię przysłuchiwać się rozmowom między dziećmi, przyglądać ich sposobowi postrzegania świata.

Przytulanie. Cieszy nas przytulanie. Choć zauważam, że im my jesteśmy starsi tym bardziej chcemy się przytulać – im dzieci są starsze tym chcą mniej.

Kreatywność. Lubię patrzeć, gdy dzieci coś tworzą, choćby to była kulka z plasteliny albo sieć kolorowych kresek pod tytułem „mama”.

 

Myślę, że nasze „favorite things” są ważne. Po co nam są? Może po to, by jak mówi piosenka, kiedy przyjdą gorsze chwile, nie było nam tak smutno? By uczyć się cieszyć życiem, smakować je? By zauważać codzienne małe cuda? Macie jeszcze jakieś pomysły? Życzę wam udanej majówki!

 

Jeśli chcesz otrzymywać powiadomienia o nowym wpisie, napisz do mnie na adres: almadecasa03@gmail.com