Maska z tlenem

Rozmowa

Jakiś czas temu w moim życiu nastąpiła zmiana. Wszystko dzięki rozmowie z przyjaciółką. Wymieniałyśmy spostrzeżenia na temat macierzyństwa, związanej z nim radości, wyzwaniach i trudach. Podzieliłam się swoim marzeniem o pisaniu bloga. Opowiedziałam, że mam wiele planów i pomysłów, ale boję się je zrealizować. Zapytała – dlaczego? Odpowiedziałam, że mam głębokie przekonanie, że jeśli zacznę robić coś dla siebie to zabiorę cenny czas swoim dzieciom i mężowi. Oni na tym stracą. Co więcej myślę, że będą przeze mnie cierpieli. Wtedy ona zadała mi jedno proste pytanie:
– W razie awarii w samolocie, gdy spada ciśnienie, komu trzeba najpierw założyć maskę z tlenem – dziecku, czy  sobie?
– Odpowiedziałam – dziecku.
– Nie – zaprzeczyła – sobie!
– Naprawdę? – zapytałam z niedowierzaniem.
– Żeby uratować swoje dziecko, najpierw musisz pomóc sobie – odpowiedziała.
– Czyli przekładając to na moją codzienność – to nie będzie nic złego, jeśli zrobię coś dla siebie, zacznę spełniać marzenia?
Moi bliscy na tym nie stracą? Nie będą przeze mnie cierpieli?
– Przeciwnie, nauczysz swoje dzieci jak się dba o siebie. Jak się realizuje marzenia – usłyszałam
– one najlepiej uczą się przez przykład.

To skłoniło mnie do refleksji

Instrukcja zakładania maski z tlenem w samolocie

Po powrocie do domu chciałam sprawdzić tą informację. W Internecie znalazłam taki artykuł:

„Dlaczego, gdy w samolocie zmieni się ciśnienie, maskę należy założyć najpierw sobie, a nie dziecku?

(…) Ważne, byś pamiętał, że właśnie ta kolejność ma kluczowe znaczenie. Okazuje się, że jeśli właśnie w takiej sytuacji zawahałbyś się choć przez chwilę, a maskę założył najpierw dziecku, objawy niedotlenienia poważnie by Cię osłabiły i wprawiły w dezorientację. Sam będąc niedotleniony, mógłbyś mieć problemy z rozpoznawaniem twarzy i kształtów.  To sprawiłoby, że nie byłbyś w stanie sam sobie założyć maski, co ostatecznie doprowadziłoby do niedotlenienia i utraty przytomności. Pamiętaj – kiedy ciśnienie gwałtownie spadnie, masz kilka sekund, zanim poziom tlenu zbliży się do niebezpiecznie niskiego punktu, by założyć sobie maskę. Kiedy ty będziesz mógł normalnie oddychać, będziesz w stanie zadbać również o bezpieczeństwo twoich dzieci.” (1)

Więc to prawda! To nie jest jakiś chwyt, wymysł, teoria. To czysty pragmatyzm, od którego zależy życie moje i mojego dziecka! Po tym odkryciu poczułam, że coś w sposobie myślenia o sobie, swoim miejscu w rodzinie muszę zmienić. Dużo czasu upłynęło zanim to przyswoiłam i zaczęłam wcielać w życie. Może dla wielu z was brzmi to zabawnie, ale dla mnie wyjście z przekonania, że muszę każdą chwilę poświęcać dzieciom i ich potrzebom do przejścia w stan – jestem równie ważna co one – zajęło trochę czasu.

Wiem jedno, było to bardzo uwalniające doświadczenie. Mogę zrobić coś dla siebie i świat się nie zawali! Alleluja!

Źródło

Zastanawiałam się skąd bierze się to moje przekonanie, że robiąc coś dla siebie – zabieram coś innym. Mam kilka tropów, podzielę się z wami jednym z nich.

Od ważnej dla mnie osoby z mojej rodziny usłyszałam kiedyś takie słowa: „Natalka, jesteś taka prawdziwa „matka Polka” – nic dla siebie, wszystko dla dzieci”. Moja rozmówczyni nie miała nic złego na myśli, chciała mnie pochwalić, żebym się czuła doceniona. Powiedziała to w duchu, w którym sama została wychowana, według przekonań, które wpoiła jej zapewne jej mama. Te słowa dały mi do myślenia. A więc wzór „matki Polki”, przekazywany z pokolenia na pokolenie przez moją rodzinę jest taki: „nic dla siebie – wszystko dla dzieci”.  Moje przekonanie o tym, że robiąc coś dla siebie zabieram coś moim dzieciom, nie wzięło się z powietrza! Ucieszyłam się nawet, że te słowa padły, przynajmniej zrozumiałam skąd to mam.

Helikopter vs paznokcie noworodka

Jak wspomniałam wcześniej, zajmuję się domem. Po skończeniu studiów, kilku latach pracy, to jest teraz mój „zawód”. Jest to świadoma decyzja, tak wybrałam. Będąc w domu, czuję, że to co ważne mnie nie „omija”, pierwszy krok, pierwsze słowo. Mam też czas na refleksję nad swoim macierzyństwem, gdy widzę, że nie potrafię pomóc mojemu dziecku, porozumieć się z nim, gdy w jakiejś dziedzinie brakuje mi wiedzy czy umiejętności mam czas by to przemyśleć, zasięgnąć rady, wybrać się na warsztaty dla rodziców itp. Mam czas by rozmawiać o tym czym, żyją, o ich problemach. Byłoby mi o wiele trudniej gdybym wracała do domu po pracy o 18 lub 19. I tu, z całą stanowczością zaznaczam, że nie czuję się lepsza od mam, które pracują! Powrót do pracy dla mam to często po prostu konieczność, a czasem właśnie praca jest – „maską z tlenem”, dzięki której kobieta czuje się spełniona, zrealizowana i ma więcej „serca” do dzieci, niż gdyby była w domu. Nie twierdzę też, że nigdy nie wrócę do pracy. Po prostu na razie – nie. Mój wybór. Bycie w domu daje mi spokój i poczucie, że jestem na swoim miejscu. Nie znaczy to jednak, że jest to łatwe. Często jest po prostu frustrujące. Dam wam pewien przykład.

Przed urodzeniem dzieci miałam przyjemność pracować w Agencji Reklamowej, którą tworzy dwóch przyjaciół. Są to ludzie, którzy żyją z pasją, kochają to co robią. Bardzo ich polubiłam. Kilka tygodni po porodzie zadzwoniłam do nich zapytać co słychać?

– Super, właśnie wczoraj robiliśmy zdjęcia Warszawy z helikoptera do najnowszej reklamy. Było niesamowicie. Przepiękne widoki, zapierające dech w piersiach. A co u Ciebie?

Hmm, pomyślałam sobie, cóż ja? Największym moim sukcesem tego dnia było obcięcie mojemu dziecku paznokci. Byłam autentycznie dumna z siebie. To jest nie lada wyzwanie – obciąć pazurki na paluszkach o szerokości 5 mm, będących w stałym ruchu. Pochwaliłam się – mój szef potrafi to docenić, sam ma czworo dzieci.

Kilka lat temu, wraz z mężem wzięliśmy udział w warsztatach TSR – Trening Skutecznego Rodzica, opracowanych na podstawie książki dr. Thomasa Gordona „Wychowanie bez porażek.” Te warsztaty bardzo nam pomogły, wniosły dużo dobrego do naszej rodziny. Poznaliśmy wtedy „Piramidę Potrzeb” Abrahama Maslowa (2). Ludzkie potrzeby są różne, od tych najbardziej podstawowych, fizjologicznych jak jedzenie, potrzeba snu, po te wyższego rzędu jak potrzeba bezpieczeństwa, bycia kochanym, samorealizacji, potrzeba bycia docenionym. Jesteśmy ludźmi – mamy potrzeby. Potrzebujemy czuć się docenieni, czuć, że to co robimy ma sens. Przykład z helikopterem i paznokciami pokazuje, jak duża może być rozbieżność między poziomem zaspokojenia potrzeby samorealizacji, sukcesu w pracy i w domu. Będąc w pracy między ludźmi masz okazję do częstszej „gratyfikacji emocjonalnej” za to co robisz. Ile emocji, adrenaliny, zachwytu może wywołać lot helikopterem nad miastem? Ile emocji może dostarczyć obcinanie noworodkowi paznokci? Będąc w pracy, możesz miło porozmawiać z kolegą, zrealizować udany projekt, zostać pochwalony, wygrać przetarg. Będąc w domu, nikt Cię raczej nie pochwali za te obcięte paznokcie. Nawet jeśli (z moim mężem mamy zwyczaj chwalić się nawzajem za drobne rzeczy) one zaraz odrosną i za tydzień będziesz musiała zrobić to samo. Nikt nie „zaklaszcze” za dobrze przewiniętą pieluchę. Będziesz ich musiała tego dnia przewinąć jeszcze z pięć, pomnożone przez przynajmniej 365 – liczbę dni pierwszego roku życia dziecka. A jeszcze może przy okazji usłyszysz, że te pieluchy są złe i nieekologicznie, bo twoja koleżanka używa tetrowych i one są bardziej „eko”, albo usłyszysz od Cioci, że przewijasz krzywo, od babci, że za często, a na forum w Internecie przeczytasz, żeby w ogóle zrezygnować z pieluch. To jest temat rzeka – presja jaka dotyka współczesne mamy – kiedyś jeszcze do tego wrócę, ale nie wszystko na raz. Trudno jest z takich „czynności” czerpać satysfakcję  (choć nie twierdzę, że nie jest to możliwe). Do tego dochodzi wiele innych niespełnionych potrzeb nawet fizjologicznych, jak chociażby potrzeba snu. Nie twierdzę, że bycie w domu to wyłącznie czas frustracji i niespełnienia. Życie rodzinne też może dawać wiele satysfakcji, ale chcę zainspirować te z nas, które czują się przytłoczone codziennymi obowiązkami, by szukały rzeczy, czy takich rozwiązań, które będą dla nich wsparciem, radością, czyli waszym „tlenem”. Mi to bardzo pomogło.

Mój tlen

Moim tlenem są randki z mężem, kiedy tylko ktoś życzliwy popilnuje dzieci, spotkania wspólnoty, pisanie bloga, rozmowa z przyjacielem, spotkanie z koleżanką, wyjście na rower. Ale tlenem jest też fajnie spędzony czas z rodziną, wspólny wypad za miasto, do ZOO, do kina, czasem po prostu wspólne rysowanie czy czytanie bajek. Odkryłam, że aplikowanie sobie „tlenu” działa! Jeśli w ciągu dnia, w ciągu tygodnia w natłoku spraw i zadań udaje mi się wygospodarować czas dla siebie, mam od razu więcej energii, czułości, wyrozumiałości do moich dzieci, do męża.  Nie czuje, że poświęcam się dla nich, nie obciążam ich swoją „ofiarą” z siebie. I myślę, że im też jest lżej i radośniej.

Inspirująca refleksja Carlosa Gonzaleza

Chciałabym dodać jeszcze jedną myśl do dzisiejszych rozważań. Miałam okazję przeczytać bardzo wartościową książkę Carlosa Gonzaleza „Moje dziecko nie chce jeść”. Autor porusza tematykę żywienia dzieci, ale mówi też dużo o relacjach rodzinnych i społecznych. Padają tam między innymi takie słowa: „Jakkolwiek byś nie cierpiała, pamiętaj że twoje dziecko cierpi bardziej”(3). Pan Carlos poświęca tej myśli cały rozdział. Można ją odnieść nie tylko do kwestii żywienia, ale i do życia w ogóle. Gdy sama jestem sfrustrowana, mam mało cierpliwości dla dziecka, krzyczę, ranię je. Moje dziecko jest jeszcze małe, zależne ode mnie. Ono nie ma wpływu na to komu założę „maskę z tlenem” w pierwszej kolejności. Nie zna sąsiadek, koleżanek, a nawet gdy już zna nie może w moim imieniu poprosić o pomoc. Jeśli nie założę sobie maski – ono poniesie tego konsekwencje. Rozwijając tę myśl to jest moje zadanie, mój obowiązek szukać wsparcia, relacji które są dla mnie „tlenem” nie „gazem łzawiącym”, zajęć, pasji, szydełkowania, blogowania, pisania wierszy, wspinania na ściankę, czegokolwiek co sprawia, że jest mi lżej i czuję się radosna bo wtedy przekazuję tą radość swoim dzieciom.

Co jest twoim tlenem?

Do pisania bloga zbierałam się dwa lata. Powstrzymywało mnie przekonanie, że nie jestem dość mądra, dość dobra, albo że zabiorę coś moim bliskim. I po co? Piszę i świat się nie zawalił. Ile naszego twórczego potencjału drogie mamy marnuje się dlatego, że nie pozwalamy sobie na radość? Żyjemy w lęku? W poczuciu, że gdy robimy coś dla siebie – odbieramy coś bliskim?

Rozmowa o tym co należy zrobić w samolocie w razie niebezpieczeństwa, zainspirowała mnie do zmiany myślenia o sobie i swoim miejscu w rodzinie. Odkryłam, że nie muszę czuć się winna, mogę pozwolić sobie na radość. Robiąc coś dla siebie – robię coś ważnego dla mojej rodziny. Gdy nachodzą mnie wątpliwości, że może to nie tak, że zaraz ktoś mnie upomni, że tylko „ofiara i poświęcenie” ma sens – przypominam sobie instrukcję zakładania maski z tlenem w samolocie. To mi pozwala złapać grunt.

 

 

 

Przypisy:

  1. https://podroze.onet.pl/aktualnosci/dlaczego-gdy-w-samolocie-zmieni-sie-cisnienie-maske-nalezy-zalozyc-najpierw-sobie-a/7mshmy
  2. https://mfiles.pl/pl/index.php/Piramida_Maslowa
  3. Carlos Gonzalez „Moje dziecko nie chce jeść.” str. 16