Pamiętnik z kwarantanny. Tydzień pierwszy.

Zastanawiałam się dzisiaj dlaczego w ogóle piszę, czy to ma sens? Pomyślałam, że taki dziennik z kwarantanny* może być dobry dla nas by uporządkować to co przeżywamy, odreagować, wymienić się z innymi, czuć, że jesteśmy we wspólnocie. Może też być pamiątką tych wydarzeń dla  naszych dzieci, by kiedyś lepiej zrozumiały co się w tych dniach działo.

Tu i teraz

Wchodzę do salonu i słyszę: „Jest! Samo „ż””, „o rety ó kreskowane, tylko nie to!” – co za emocje związane z ortografią! Wszystko dzięki ortograficznej planszówce :).  Ten czas zamknięcia to zdecydowanie czas pogłębiania relacji. Już nic nas nie rozprasza. Jesteśmy uważniejsi, na siebie nawzajem, już mniej spraw odciąga nas od tego by być „tu i teraz”. Z dnia na dzień lepiej się poznajemy i stajemy coraz lepiej zgrani, jak drużyna. Teraz rozumiemy w jak wielkim kołowrotku żyliśmy, jak to codzienne zabieganie wysysało z nas energię, podsycało domowe konflikty. Teraz już nic nie „musimy”, tylko być razem.

Niczego nie brakuje

Staramy się nie  poddawać zakupowej panice. Mamy trzy słoiki dżemu, kaczkę, dwie zgrzewki wody, dwie paczki papieru toaletowego, dwa kilo mąki i kilka paczek kaszy, owoce. Dajemy radę przetrwać weekend, idziemy do sklepu w poniedziałek rano a tam pełne półki. Niczego nam nie brakuje! Nawet mięsa, choć zdjęcia pustych półek i wózków załadowanych kilogramami mięsa straszyły nas ostatnio w Internetach. Sprawdzają się słowa Pisma: „Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać? Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo /Boga/ i o Jego Sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane”. (Mt 6,31-33) Mimo, że staramy się zaufać, to jednak udziela nam się lęk.

Awantura o mleko

Przyrządzamy budyń, naleśniki, mleko do kawy i nagle… nie ma mleka! Strach! Zaczyna się lawina oskarżeń: „to przez ciebie”, „to przez was”, „dlaczego tyle pijecie”? Po chwili uświadamiamy sobie, że te emocje są jakieś zupełnie nieadekwatne do sytuacji. Jednak nas złapał – lęk, że nam zabraknie. To jakaś psychoza. – Rety, może jednak jesteśmy łosiami i trzeba było wykupić pół sklepu?- przemyka mi przez myśl. Łapiemy głęboki oddech mąż idzie do spożywczaka i po chwili dwa litry mleka lądują szczęśliwie w naszej lodówce. Robimy i budyń i bitą śmietankę i zostaje jeszcze do kawki. Uffff! Take it easy Świderki famillly. Relax, and come down. A z drugiej strony myśl – rety jak bardzo jesteśmy przywiązani do naszego „chcenia”. Chcemy mleko – bach jest mleko. Budyniek? Jest! Śmietanka? Jest! Chwila kiedy trzeba sobie odmówić budzi lęk. To ma wymiar nie tylko psychiczny ale i duchowy. Przywiązanie do rzeczy, przedmiotów, dóbr. Potrzeba kontroli. Konsumpcjonizm jest  zniewoleniem psychicznym ale i duchowym. Stąd ogromny sens Wielkiego Postu. Uczenia się, że mogę nie mieć, mieć mniej. Chcąc nie chcąc mamy koronawirusowe rekolekcje wielkopostne. Chyba najbardziej konkretne w moim życiu.

Twoi dziadkowie zostali wezwani na wojnę, ty zostałeś wezwany do siedzenia na kanapie

Koronawirus jest najbardziej niebezpieczny dla osób starszych. W tych dniach szczególnie o nich pamiętamy. Dzwonimy, pytamy o zdrowie. Dociera do nas jak są dla nas ważni. Jak bardzo ich potrzebujemy i …jak rzadko pamiętamy. Gdy słyszę w słuchawce: „Jak miło, że dzwonisz” – mam wyrzuty sumienia, że tak rzadko dzwoniłam, odwiedzałam. Myślę, że dla nich ten czas może być w pewnym sensie wyjątkowy. Wreszcie rodziny o nich pamiętają, nareszcie dzwonią częściej niż raz na miesiąc. Może nie odwiedzą, ale pytają o zdrowie o samopoczucie. To ważne byśmy dali im odczuć jak są ważni. Po Internecie krążą memy związane z koronawirusem. Najbardziej podoba mi się ten: „Twoi dziadkowie zostali wezwani na wojnę, ty zostałeś wezwany do siedzenia na kanapie. Dasz radę!” Taka prawda, to pokolenie, które przetrwało wojnę. Oni są naszym skarbem, żywą pamięcią, świadkami historii. Są częścią naszej historii życia, są naszymi babciami, dziadkami, wujkami, ciociami. Są nam bliscy. Drżymy o nich i modlimy się by przeżyli.

Podczas jednej z rozmów ciocia mówi mi, że w ostatnią niedzielę przyjęła komunię świętą. Nie mogę tego spokojnie słuchać, zazdroszczę jej! Tęsknię do komunii. Przypomina mi się niedzielna msza święta spędzona przed telewizorem. Chłonęłam każde słowo. Jak wiele razy w kościele zdarzało mi się rozproszyć, nie słuchać czytań, być gdzieś indziej? Budzić się z zadumy w chwili gdy ksiądz pytał moje dzieci: „To o czym była dzisiaj Ewangelia?” a potem ze zdziwieniem zobaczyć że – one słuchały! Teraz gdy już nie mogę być w kościele słucham z zapartym tchem, nie ronię żadnego słowa.

Przyszłość świata

Dużo rozmawiamy o tym co się wokół nas dzieje. Nasze dzieci mają własne zdanie na ten temat:

– Ja się wcale nie boję koronawirusa. Nawet jak umrzemy, to co? – zawadiacko rzuca młodsza kobietka.

– No co ty? – dziwi się starsza.

– No tak, pójdziemy do nieba, a tam już nikt nas nie zarazi – zdaje się być pewna swego zdania. Dla niej sytuacja jest prosta.

– Ale jak my umrzemy to będzie mało ludzi – odpowiada starsza  – Bo jak byśmy urosły, mogłybyśmy się w kimś zakochać i urodzić dzieci. A jak nas nie będzie to nie będzie też tych dzieci i będzie mało ludzi na Ziemi – mówi z troską. Małe kobietki, świadome siebie. To one są przyszłością świata. Głęboko przeżywają to co się dzieje. Staramy się im tłumaczyć jak najspokojniej się da, że robimy to co trzeba by się nie zarazić i że to nam daje spokój. Robimy co w naszej mocy, resztę zostawiamy Bogu. Chyba w końcu dają się przekonać, bo zaczyna się beztroska zabawa .

„Ciche miejsce”

Po kilku dniach w domu postanawiamy przewietrzyć dzieciarnię. Nasza wyprawa na dwór przypomina mi scenę z horroru „Ciche miejsce”. Swoją drogą inspirujący film na obecny czas. Pokazuje rodzinę, która dostosowała się do panujących ograniczeń i udaje jej się przetrwać mimo wielkiego zagrożenia – współdzielenia planety z przerażającymi istotami, które są wyczulone na każdy nawet najmniejszy szelest. Dodam tylko, że żywią się ludźmi więc by przetrwać nie można dać się usłyszeć. Największe wrażenie robi na mnie scena porodu. To dopiero wyczyn, rodzić i nie móc wydać żadnego dźwięku. My także staramy się dostosować, z tą różnicą, że nie chodzi o zachowanie ciszy, a o dbanie by obronić się przed wirusem. Myjemy dokładnie ręce, instruujemy dzieci jak otwierać drzwi nie dotykając klamek ( to nawet fajna zabawa), zwracamy uwagę by nie dotykały rączkami twarzy ( wytłumacz to dziecku!) zachowujemy na spacerze odległość od innych ( to najsmutniejsza zasada, mam nadzieję że po skończonej epidemii nie zostanie nam taki nawyk, że będziemy patrzyli na drugiego człowieka jak na potencjalne zagrożenie). Tak jak w filmie największe niebezpieczeństwo ściąga na siebie najmłodszy członek rodziny. Po powrocie do domu przed umyciem rąk zaczyna płakać i wyciera rączkami oczy, buzię, nos. Na szczęście nie dzieje się nic złego, ale to uświadamia nam jak trudno przy dzieciach stosować te wszystkie zakazy. I tak jak w filmie myślę, że matki spodziewające się dzieci są w bardzo trudnej sytuacji. Jak wielki niepokój musi im towarzyszyć? Trzeba je otoczyć szczególnym wsparciem.

To tyle refleksji na dziś w moim internetowym pamiętniku z kwarantanny 🙂

Jak Wam mija ten czas? Podzielicie się?

________________________________________

*Mam na myśli kwarantannę narodową, nie mamy koronawirusa, ale jak większość, siedzimy w domu.

_________________________________________

Obraz MiroslavaChrienova z Pixabay

Droga w górę

Jedziemy w Bieszczady. Witają nas upały. Przez wiele dni temperatura nie spada poniżej 30 stopni. Nocujemy z mężem i naszą dwuletnią latoroślą u koleżanki. Gospodyni na rodzinną wyprawę poleca jedną z tamtejszych gór. – To łatwa góra. Godzinka i będziecie na szczycie – słyszymy. Ruszamy na luzie. Ja (wstyd przyznać) mam na nogach sandały. Jesteśmy przekonani że czeka nas spokojny spacerek. Mamy kondycję mieszczuchów, których głównym sportem są przechadzki po parku lub wyprawy do sklepu. Wspinamy się już godzinę a szczytu nie widać. Morale w drużynie zaczyna padać. Nasza pociecha już dawno odmówiła samodzielnego marszu, niesiemy ją na zmianę. Utrudzeni drogą co jakiś czas pytamy schodzących turystów – daleko na szczyt? Słyszymy enigmatyczne odpowiedzi: „jeszcze kawałek”, „niedaleko”. Ktoś rzuca: „czeka was długa i trudna droga”. Wspinamy się dalej, brakuje tchu, upał i marudzący co krok dwulatek dają się we znaki. Zastanawiam się jak znajoma daje radę przejść tą trasę w godzinę? Mamy dość. Nasze dziecko wychodzi ze skóry. Płacze. Po chwili odpoczynku zbieramy się i idziemy dalej. Wreszcie docieramy na szczyt. Ten widok! Błękitne niebo jest jakby na wyciągniecie ręki. Jak okiem sięgnąć porośnięte soczystą zielenią połoniny. Są piękne! Czujemy wielką satysfakcję. Jesteśmy szczęśliwi. Odpoczywamy w schronisku popijając herbatę. Nie czujemy już trudów drogi, w naszych żyłach płynie radość!

Małżeńskie wspinaczki

Gdy dołączyłam do akcji #celebrujemymiłość wróciło do mnie to wspomnienie z wakacji. Wyprawa w góry ma dużo wspólnego z małżeństwem. Najpierw myślimy, że to będzie lekki spacerek. Idziemy w sandałach. Myślimy, że nasza miłość, umiejętności powinny wystarczyć. Będzie lekko, miło i przyjemnie. Czasem wystarczy godzina marszu by zobaczyć, że z naszymi siłami krucho, a to co miało być lekkie wymaga od nas więcej niż umiemy. „Czeka was długa i trudna droga” – wcale nie chcesz usłyszeć takich słów, gdy padasz z nóg. Wolałbyś usłyszeć – „jeszcze tylko krok i z górki”. Nasze oczekiwania i projekcje zderzają się z rzeczywistością. Co wtedy? Tu przypomina mi się zdanie, które kiedyś usłyszałam – „miłość to decyzja”. Kochać to zdecydować by iść dalej. Wspinać się pod górę i przyjąć rzeczywistość taką jaka jest. To znaczy – że nie jesteśmy dobrze przygotowani, a góra jest trudniejsza niż przypuszczaliśmy. Bóg nieustannie daje nam odczuć, że na naszej małżeńskiej drodze nie jesteśmy sami. On jest. Dba o nas, o to byśmy wzrastali i nie zgubili się na szlaku. Nie raz doświadczyliśmy, że bierze nas na ręce i przenosi ponad tym, co nas przerasta. Dzięki Jego łasce mamy szansę dotrzeć na szczyt, zobaczyć co tam jest? Jakie piękno, radość na nas czeka?

Stuknęła nam dziesiątka!

W tym roku będziemy obchodzić dziesiątą rocznicę ślubu. Co za nami? Wiele skał, na które wdrapaliśmy się ostatkiem sił, obtarte kolana, odciski, doświadczenie, że tam gdzie kończą się nasze siły z pomocą przychodzi Boża łaska. Wielka satysfakcja, że dotarliśmy tu gdzie jesteśmy. Jeszcze bardziej sobie bliscy, wciąż stęsknieni swojej obecności. Jaki piękny widok! Wspaniałe dzieci, które po kolei dołączały do ekspedycji. Świętowanie to chwila wytchnienia przed dalszym etapem drogi. Ważne by celebrować miłość, by o nią dbać.

Celebrować miłość w wielkim mieście

Czasem mam wrażenie, że żyjemy w bębnie pralki. Ledwie przewalą się jedne sprawy, dochodzą kolejne. Bieganina, brak wytchnienia. Gd myślisz, że pora na przerwę program przechodzi w fazę: wirowanie. Jak w bębnie pralki celebrować miłość? Myślę, że kiedyś będziemy się z tego śmiać, tęsknić i zastanawiać się czemu dzieci nie dzwonią albo nie maja czasu odwiedzić starych rodziców. Na razie o każdy skrawek czasu we dwoje musimy zawalczyć. Im mniej czasu, tym bardziej go potrzebujemy. Nieodzowne są opiekunki, sąsiedzi, czasem gdy już nie ma innej opcji randki balkonowe kiedy dzieci zasną, (nasz przepis: kocyk + świeczki + współmałżonek) – wtedy masz przynajmniej wrażenie, że wyszedłeś z domu.

Adoracja

Jeden z dziennikarzy żalił się Matce Teresie, że jest bardzo zabiegany. Gdy poleciła mu by poświęcił na adorację Najświętszego Sakramentu godzinę dziennie, obruszył się i powiedział, że nie ma na to czasu. W odpowiedzi Matka Teresa zaleciła swojemu rozmówcy dwie godziny adoracji dziennie. Zwróciła mu uwagę, że im mniej ma czasu na relację z Bogiem, tym bardziej powinien o nią zabiegać. Podobnie jest z relacją małżeńską. Jeśli nie udaje się zorganizować jednej randki z mężem czy żoną w tygodniu, to trzeba znaleźć czas na dwie.  Małżeństwo potrzebuje adoracji, także tej wzajemnej. Im mniej na nią czasu im więcej spraw, wyzwań tym bardziej czas spędzony tylko we dwoje jest potrzebny.

Z radością zaczynamy świętowanie!  Dla Ciebie mój ukochany wiersz i piosenka do której tańczyliśmy nasz pierwszy taniec:

 

Pękł

 

Pękł bęben pralki
do którego napakowałam
zbyt wiele wszystkiego
co było

Jak to?

dziwili się ludzie
Jak może pęknąć taki mocny bęben?

odwróciłam głowę
poszłam w miasto
z mokrymi włosami

a ty dogoniłeś mnie
usiedliśmy razem przy pomniku
jakiejś starej kobiety
jak dwa zmoknięte
gołębie
patrzyliśmy w ciszy na ciągnącego ulicą
węża smoły

trzeba wracać
powiedziałeś
gładząc skrzydła
unieśliśmy się za ręce

wróciliśmy tam
skąd żeśmy przyszli
i w skupieniu
cegła po cegle
budowaliśmy
na nowo

czas, który przestał nas dzielić
stał się miękki i ciepły
wyciągałeś mi z włosów odłamki szkła
a ja czyściłam z sadzy
twoje okna

 

Nasza piosenka 🙂 : https://www.youtube.com/watch?v=YxC-ptcZH34

_____________________________

Tekst powstał w ramach „Międzynarodowego Tygodnia Małżeństwa w Internecie”

Rozkwit ojcostwa

Zauważyłam, że sporo pisze się na temat kryzysu ojcostwa. Niektórzy autorzy artykułów podejmujący ten temat zdają się sugerować jakoby dzisiejsze pokolenie młodych mężczyzn było niedojrzałe, słabe, egoistyczne. Gdy obserwuję i słucham ludzi, których spotykam na co dzień, dochodzę do odmiennych wniosków. Nie twierdzę, że „niedojrzali egoiści” nie istnieją, ale mam szczęście, żyję wśród wspaniałych odważnych, męskich facetów, którzy biorą się z życiem za bary.

Zaczynając od mojego domu, wśród sąsiadów, bliższych i dalszych znajomych, spostrzegam, że żyjemy w czasach dużego zaangażowania mężczyzn w życie rodzinne. Tatusiowie dzielą się z mamami opieką nad dziećmi nawet przy noworodkach, co w czasach naszego dzieciństwa było jednak traktowane jako domena kobiet. Przewijają, noszą na rękach, pomagają w usypianiu, bawią się, spędzają czas, dzielą pasje, rozmawiają z dziećmi. Kryzys zapewne jest, nie neguję tego, ale myślę, że równolegle następuje rozkwit ojcostwa, niezauważany i niedoceniany.

Warsztaty Wielkanocne w szkole. Dwumetrowy facet plecie zajączka z włóczki.

– Co słychać? – pytam.

– Miałem ciężki dzień – słyszę w odpowiedzi – właśnie zwolnili mnie z pracy. Z firmy, której oddałem kawał siebie. Pozyskałem kilku strategicznych klientów…i jeszcze te warsztaty… ale młodej zależało, więc przyszliśmy.

Patrzę na niego z podziwem, w tak trudnej chwili, potrafi poświęcić dziecku uwagę i spędzić z nim czas. Jego córka siedzi obok.

– Tato! Chcę, żeby ogonek był z szarej włóczki, a brzuszek najlepiej mieszany, biało – szary. Ok?

Podejście do tematu w stylu: jest kryzys – bo ludzie są źli, słabi, niedojrzali,  – które czasem słyszę, mocno mnie irytuje. Źródłem takiego spojrzenia może być brak znajomości problemów z jakimi mogą zmagać się rodziny. Jeśli są trudności to ich przyczyn nie szukałabym w słabości czy złej woli, a gdzie indziej.

Chłopaki nie płaczą

Odwiedziło nas zaprzyjaźnione małżeństwo. Koleżanka wyznała, że ma depresję poporodową i chodzi na terapię.

– Czasem gdy córka tak dużo płacze, nie daje się niczym uspokoić, czuję się przygnębiony, przychodzą depresyjne myśli…-  mimochodem wtrącił jej mąż.

Nie rozwinął jednak tematu i rozmowa zeszła na inne tory. Jednak to zdanie, które powiedział dało mi do myślenia. W tych kilku słowach zaznaczył, że jemu też bywa czasem ciężko. Zaimponował mi dowagą. Pomyślałam sobie: depresja poporodowa może się przydarzyć mamie, choć mam wrażenie, że nadal uważana jest za temat tabu i „wstydliwą sprawę”. Ale żeby ojciec miał depresję poporodową?! Przyznał, że mu ciężko, to już doprawdy mało komu mieści się w głowie!

Myślę, że w naszym społeczeństwie jest mocno zakodowany taki mit, że facet nie pęka, że musi dać radę, nie ważne co czuje. Facet to facet, nie może być baba. Słyszeliście takie zdanie?  Ja często. Albo inne popularne – „chłopaki nie płaczą.” Czyli przekładając to na ojcostwo –  nie może czuć się nieswojo w nowej roli – musi się od razu w niej odnaleźć. Nie może mieć stanów depresyjnych – od tego są „baby”. Nie może okazywać emocji – „to facet w ogóle ma emocje?” Ano ma!

Koledze urodziło się dziecko. Jego żona wymęczona długim porodem potrzebowała opieki. On stawał na wysokości zadania i bardzo ją wspierał. Co wiązało się też z częstym wstawaniem w nocy do płaczącego noworodka. Mężczyzna budzi się o szóstej rano by iść do pracy. „Oczy na zapałki” i jakoś dawał radę. Pewnego dnia siedząc w swoim biurze zauważył coś niepokojącego.

– Chłopaki, właśnie zacząłem pluć krwią. Myślicie, że trzeba coś z tym zrobić? – zapytał kolegów.

Faceci biorą życie na klatę, gdy okazuje się, że ta klata boli, czasem nie wiedzą jak się zachować? Zdają się być zdezorientowani – czy to tak w ogóle może być, że mi coś dolega? Dlaczego się tak dzieje? Myślę, że niebagatelne znaczenie ma tutaj mit „chłopaki nie płaczą”.

Na placu zabaw

„Maciusiu jesteś najbardziej niegrzecznym dzieckiem z całej piaskownicy! Zobacz wszystkie dzieci się z ciebie śmieją” – usłyszał dziś chłopiec. Płakał, bo oberwał od opiekunki za to, że zabrał koledze łopatkę.
„Boisz się? Weź przestań. Ale z ciebie tchórz?” – słyszałam wczoraj. Babcia mówiła do chłopca, który nie chciał przejść po zdezelowanym zwodzonym moście na jednym z placyków zabaw.
„Nie płacz, o zobacz dziewczynka się z ciebie śmieje” – to słyszę bardzo często.
„Mamo wstydzę się.” „Wstydzisz się? Oj chyba nie. Mamusia ci mówi, że już jesteś duży i nie wolno się wstydzić.”

Na placach zabaw słyszę (o zgrozo!) takie rzeczy, które mamusie, babcie, ciotunie, tatusiowie wujkowie mówią chłopcom (dziewczyny też są w ten sposób gaszone i zawstydzane, to już temat na osobny artykuł. Sorry dzisiaj o chłopakach. Oni też są bardzo ważni). W ten sposób ich zawstydzają poniżają i uczą, że odczuwanie emocji jak strach, wstyd, smutek – to coś złego! Jak to się ma do współczesnych tatusiów? Oni prawdopodobnie słyszeli to samo. To tradycje wychowawcze przekazywane z pokolenia na pokolenie. Stąd mogą się brać trudności w mówieniu o emocjach, odczuciach, potrzebach. W dorosłym życiu może to negatywnie rzutować na relacje. Mit „chłopaki nie płaczą” jest szkodliwy! Zawstydzanie, poniżanie i porównywanie do innych obniża samoocenę dziecka i negatywnie odbija się na jego psychice.

Klaps – to bicie!

Kolejnym wyzwaniem stojącym, przed współczesnymi tatusiami jest postępująca (pomału, ale zawsze) zmiana akceptowanych społecznie metod wychowawczych. Najlepiej to widać na przykładzie bicia dzieci. Jeszcze niedawno przysłowiowy „klaps” czy nawet „lanie pasem” było traktowane jako metoda wychowawcza. Obecnie jest to prawnie zakazane i karalne. „Osobom wykonującym władzę rodzicielską oraz sprawującym opiekę lub pieczę nad małoletnim zakazuje się stosowania kar cielesnych”, brzmi przepis wprowadzony do kodeksu rodzinnego i opiekuńczego w 2010  r.1 Od wprowadzenia przepisu do zmiany mentalności droga daleka, ale coraz większa jest świadomość spustoszenia jakie kary cielesne robią w psychice małego dziecka i jak bardzo osłabiają więź z rodzicem.2 Większość osób, które stosuje klapsy jako metodę wychowawczą, z którymi rozmawiałam, czuje się nie w porządku wobec dzieci. Chcieliby to zmienić, często nie wiedzą na co? Brakuje im narzędzi wychowawczych, którymi mogliby zastąpić bicie. Sami niejednokrotnie dostawali w skórę, byli stawiani do kąta albo „tresowani” innymi sposobami, a teraz nabierają świadomości że coś tu nie gra. Model wychowawczy, który sami otrzymali chcą zmienić i zastąpić nowym, często nie mając do tego odpowiednich umiejętności. Nie ma żadnych przygotowywanych programowo zajęć, wykładów które by do roli ojca przygotowywały. Jest tylko szkoła rodzenia, ale tam można się dowiedzieć sporo informacji o porodzie i pielęgnacji noworodka. I tyle. Jest cała masa książek, kursów, warsztatów, organizowanych przez rozmaite fundacje, stowarzyszenia, wspólnoty, na których można nauczyć się metod wychowawczych opartych na szacunku, ale nie każdy ma do nich dostęp (pewnie są i tacy, którzy tego typu wsparcia nie potrzebują). Poza tym, by na nie dotrzeć potrzeba nieraz sporego samozaparcia. Wyobraźmy sobie, że ojciec, który w dużym mieście wraca do domu po pracy koło 18:00-19:00 (szczęściarz, niektórzy wracają o 22:00) ma jeszcze iść na kurs wychowawczy? Są rodzice, którzy mimo przeszkód z tego typu rozwiązań korzystają. Chcę tylko uświadomić, że bywa to trudne i obciążające. Tatusiowie uczą się nowych form komunikacji z dziećmi: „aktywnego słuchania”, mówienia o emocjach, akceptowania, wspólnego szukania rozwiązań problemów. Od ich determinacji, czasu, zdolności do autorefleksji, okoliczności życiowych, nieocenionej współpracy z żonami i wielu innych czynników, zależy jaki model ojcostwa wypracują. I chwała im za ten trud!

Nie bierz na ręce!

Mam wrażenie, że wcześniej nieobecność ojców w życiu dzieci była bardziej społecznie akceptowana. Wychowanie stanowiło domenę kobiet. Kiedyś wujek powiedział: „Żona wychowywała dzieci surowo”. Zastanowiło mnie to. Jak to – ona wychowywała? A on? Gdzie był? Nie chcę oceniać. Historia każdego człowieka jest inna. Ale to zdanie skłoniło mnie do refleksji. Myślę, że nasi ojcowie musieli stawić czoła innym wyzwaniom, oczekiwaniom społecznym niż ci obecni. Nie mniej jednak każde pokolenie ma swoje trudności do przepracowania. Naszą jest w mojej opinii między innymi to: zmiana świadomości i sposobu postrzegania relacji z dziećmi i zamiana sposobów wychowawczych. Do tego zdarza się, że współcześni tatusiowie bywają niedoceniani przez własnych ojców. Czasem są wręcz deprymowani. Co ty? Przytulasz dziecko? Bierzesz na ręce? Jeszcze ci się przyzwyczai! – słyszy czasem młody tata od swojego ojca. To nie jest wspierające.

Ojciec moich dzieci

Tego artykułu nie było by, gdyby nie mój mąż. Przypatruję mu się z podziwem. Jak słucha dzieci, poświęca czas, stara się je zrozumieć, mimo, że czasem strzelą focha. Widzę jak ważne jest dla dzieci to, że tato wpuszcza je do swojego świata. Na przykład dzieli z nimi swoją pasję sportową. Ostatnio córka namówiła mnie żebym kupiła album z piłkarzami, do którego powklejała skrzętnie kolekcjonowane naklejki (nie zauważyłam kiedy udało się jej tyle nazbierać). „Zrobimy tacie niespodziankę!” – powiedziała. Mąż bardzo się ucieszył.

Nie da się opisać wyrazu jej twarzy gdy Tato powie: „Moja księżniczko, jak pięknie wyglądasz!”

Uwielbiam tatusiowe „męskie sposoby” na zajmowanie się dziećmi. Jak chociażby historie na dobranoc:

– Długo usypiałeś młodą? – pytam

– Nie. Krótko, opowiedziałem jej bajkę o wiertarce i zasnęła.

Nie wpadłabym na to! Ja zazwyczaj opowiadam bajki o księżniczkach, a tu proszę jaka kreatywność!

Obecność taty w życiu dzieci jest niezastąpiona. Daje im oparcie, poczucie bezpieczeństwa, dodaje skrzydeł.

Wspólny front

Gdy zastanawialiśmy się jaki sposób wychowywania dzieci jest nam najbliższy, oboje byliśmy zgodni, że chcemy zrezygnować z przemocy. Bardzo wspierający w tym temacie okazał się dla nas Trening Skutecznego Rodzica, o którym wspomniałam w artykule „Maska z tlenem.” Nie jesteśmy perfekcyjnymi rodzicami. Popełniamy błędy, ale staramy się nad sobą pracować. Obojgu nam zależy by stworzyć głęboką opartą na szacunku i zaufaniu więź z naszymi dziećmi.

Szczęśliwy ojciec – szczęśliwa rodzina

Współcześni tatusiowe mają do pokonania wiele przeszkód, stereotypowe myślenie o facetach, mit „chłopaki nie płaczą”, zmianę akceptowanych społecznie metod wychowawczych, czasem brak obecności ojca, zaangażowanego w wychowanie w ich własnym życiu. To są tylko te, które zauważam na pewno jest ich więcej.

Ostatnio czytałam artykuł: „Niedoceniany Ojciec Polak. Czy jestem „tym gorszym” rodzicem?” Pomyślałam sobie. „Ojciec Polak”? – pierwszy raz słyszę! Podczas gdy określenie: „Matka Polka” jest w powszechnym użyciu. To skłania do refleksji. Przecież „Ojciec Polak” brzmi dumnie!

Tam gdzie kwitnie zaangażowane ojcostwo, następuje rozkwit rodziny. Fundacja Szczęśliwe Macierzyństwo w 2009 roku zainicjowała akcję społeczną pod hasłem: „Szczęśliwa mama – szczęśliwe dziecko”. Dziś to hasło jest powszechnie znane. Może pora wypromować kolejne: „Szczęśliwy tata – szczęśliwa rodzina”?

 

 

Linki:

1 https://bezprawnik.pl/bicie-dzieci-prawo/

2 https://www.dziecinstwobezprzemocy.pl/strona.php?p=36

Czy klapsy rzeczywiście szkodzą? Nowe badania.

3 „Przemoc w domu” – jest jedną z przyczyn depresji u dzieci w artykule: https://twarzedepresji.pl/o-depresji-u-dzieci/

 

 

 

Mity rodzinne

 

W zeszłą sobotę byliśmy z rodziną na ślubie. Podczas mszy świętej na zakończenie kazania ksiądz życzył pannie młodej spełnienia w małżeństwie i w macierzyństwie. „Bo jaka może być lepsza kariera dla kobiety niż rola żony i matki” –powiedział kończąc kazanie. Niby prawda, ale jednak bardzo mnie to zirytowało.

Po roku od urodzeniu pierwszego dziecka wróciłam do pracy. Pewnego dnia, gdy szłam rano do biura natknęłam się na księdza, który znał mnie ze wspólnoty. Co tutaj robisz? – zagadnął. Idę do pracy – odpowiedziałam. Dlaczego? –  zapytał. Zaczęłam się tłumaczyć… a teraz sobie myślę czy kobieta – matka musi się usprawiedliwiać z tego że idzie do pracy? Czy jej nie wypada? Mam wrażenie, że w artykule „Maska z tlenem”1 poruszyłam tematu tabu. Napomknęłam o tym, że bycie w domu z dziećmi może być frustrujące. Według wspomnianej wcześniej opinii bycie żoną, rodzenie i wychowanie dzieci to szczyt kobiecych aspiracji. Przy takim założeniu mówienie o związanych z tym trudnościach, kryzysach wydaje się być nie na miejscu. Uważam, że dzieci są największym skarbem świata i jestem fanką małżeństwa. Przy czym z moich obserwacji wnioskuję, że stereotypy, mity związane z rolą żony, męża, macierzyństwa, ojcostwa są bardzo szkodliwe i mogą destrukcyjnie wpływać na relacje między ludźmi. Profilaktyką tej niszczącej siły, jest otwarta rozmowa o problemach.

Na tropie mitu.

Parafrazując socjologiczną definicję autorstwa Émile’a Durkheim’a2 mit jest wyobrażeniem, esencją opinii danej społeczności na temat rzeczywistości. Utrwalonym przez społeczność osądem, przekonaniem. Zawęża obraz rzeczywistości i przez to go wykrzywia.

Przeglądając Internet trafiłam na artykuł ks. Prof. Dr hab. Andrzeja Zwolińskiego dotyczący kryzysu ojcostwa. Pisze on: „… przesyt nadopiekuńczości matek, zbytnia kontrola dziecka przez nie, ograniczenie wolności, nacisk emocjonalny, często też obarczanie dzieci swymi osobistymi problemami, w istotnym stopniu deformuje dążenie dzieci do dojrzałości. Dzieci wybaczają jednak matkom te matczyne słabości, pamiętając o ich ofiarności i poświęceniu.” 3

Trafiłam na trop mitu! Dlaczego jest on szkodliwy? Już wyjaśniam. Według księdza Andrzeja, „ofiara i poświęcenie”  usprawiedliwiają stosowanie przez matki manipulacji emocjonalnej, presji psychicznej itp. Zdecydowanie się  z tym nie zgadzam! Moim zdaniem taka relacja jest niezdrowa, toksyczna. Dzieci nie mogą ponosić odpowiedzialności za frustracje swojej rodzicielki, czy jej osobiste problemy. To ona jest odpowiedzialna za to by zrobić ze sobą „porządek”, szukać sposobów by sobie pomóc. Poza tym, czy taka postawa nie psuje relacji między małżonkami, między ojcem a dziećmi? Wspomniany artykuł dotyczy kryzysu ojcostwa, jako jego przyczyny autor wskazuje między innymi męską słabość i niedojrzałość. Moim zdaniem duży wpływ na powstawanie tego kryzysu mogą mieć także matki. Jeśli nie dają mężczyźnie przestrzeni by mógł relację z dziećmi rozwinąć. Gdy nie wspierają, nie motywują, nie pozwalają na to by jego relacja z podopiecznymi stała się budująca i ważna, mężczyzna może się zniechęcić i wycofać. Niedawno podobny temat pojawił się na portalu Deon.pl w artykule pod tytułem: „Zostawiłaś je SAME?!” – zapytała, kiedy dzieci zostały w domu z tatą”.4 Polecam Wam jego lekturę. Kiedy mąż nie realizuje się jako ojciec i cały ciężar wychowania spada na matkę istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że atmosfera w rodzinie będzie napięta. Wspomniany Ksiądz Andrzej Zwoliński  sugeruje, że tego typu relacje są normą. Jeśli to prawda, przyznam, że jest to bardzo niepokojące.

 

Halo tu mama!

Do dorosłego, pracującego mężczyzny przynajmniej raz dziennie dzwoni mama. Prosi o zdanie relacji z minionego dnia. Zleca wykonanie jakiejś przysługi. Gdy syn nie chce spełnić którejś z próśb, słyszy, że jest niewdzięcznikiem, że mu już w ogóle na niej nie zależy, że zawiodła się na nim. Kierowany poczuciem winy w końcu spełnia prośbę. Ten człowiek ma żonę i kilkuletnie dziecko. Żona chciałaby czuć, że wraz z ich pociechą są najważniejszymi osobami w jego życiu, jednak on zdezorientowany, nie wie jak się zachować, zazwyczaj wybiera mamę. Z tego powodu między małżonkami często dochodzi do awantur. Sytuacja jest na tyle napięta, że myśleli o rozwodzie. Postanowili dać małżeństwu ostatnią szansę i poszli na terapię. Co tydzień mają spotkania z psychologiem. Gdy zaczyna się między nimi układać wystarczy jedna wizyta mamy, by z powrotem wywołać napięcia i spory. Nie jest to niestety fikcja literacka, ale życie. Miłość za którą nieustannie trzeba płacić rachunek może niszczyć relacje wielu osób w tym przypadku jest źródłem cierpienia dla syna jego żony i ich kilkuletniego dziecka.
Takich historii jest niestety wiele. Żyjemy w czasach gdy liczba rozwodów to 44 % małżeństw (w miastach, na wsi ten współczynnik wynosi 22,7%)5. Dziś odwiedziła mnie koleżanka. Powiedziała – Słuchaj! Byłam w zeszłym tygodniu na komunii mojego chrześniaka. 90% dzieci przystępujących do Pierwszej Komunii Świętej wraz z nim, była z rozbitych małżeństw! Przeraziłyśmy się skalą tego zjawiska. Do rozpadu więzi między małżonkami niejednokrotnie przyczyniają się toksyczni rodzice i teściowie. W tej kwestii także szkodliwy może być wpływ mitu „ofiarnej matki Polki”, która musi poświęcić się i tym poświęceniem się uświęcić. Papież Franciszek w Adhortacj „Gaudete et Exsultate” pisze, że możemy uświęcać się w naszej codzienności: „Jesteś żonaty albo jesteś mężatką? Bądź świętym, kochając i troszcząc się o męża lub żonę, jak Chrystus o Kościół.”6 Nas małżonków uświęca wzajemna troska i miłość. Wątpliwe jest dla mnie czy Papież ma na myśli przejęcie całej odpowiedzialności za wychowanie dzieci przez matkę i zepchnięcie ojca na margines życia rodzinnego? Czy to przynosi dobre owoce? Z tego co widzę i słyszę w takich rodzinach raczej piętrzą się między ludźmi napięcia, problemy emocjonalne, które często przenoszone są na kolejne pokolenia.

 

Być „darem”.

Z moich obserwacji, doświadczeń i zasłyszanych historii ukułam takie dwa określenia na relacje rodzinne: „rodzicielstwo – dar”  i „rodzicielstwo – ofiara i poświęcenie”. Pierwszy typ relacji ma miejsce wtedy, gdy wychodzimy z założenia, że dzieci są dobre i ich dążenie do samodzielności też jest dobre. Uważamy, że dzieci są nam równe. To znaczy w takim samym stopniu jak my zasługują na szacunek i na to by ich wysłuchać. Mają te same prawa. Wkład w ich rozwój, opieka nad nimi jest im ofiarowywana bezinteresownie. Czujemy się odpowiedzialni za to co mówimy i jak się wobec nich zachowujemy. Gdy zdarza się, że ogrom obowiązków i wyzwań staje się frustrujący staramy się szukać rozwiązań by sobie pomóc.

„Rodzicielstwo – ofiara i poświęcenie” to przeżywanie relacji w sposób roszczeniowy: dajemy więc należy nam się coś w zamian. Oczekujemy wdzięczności, zaspokojenia własnych ambicji, możliwości sterowania życiem dziecka, czy kontrolowania go. Przyznajemy sobie prawo do odreagowywania na naszych podopiecznych swoich frustracji. Uważamy siebie za wszystkowiedzącą wyrocznię, która nie może  „zniżać się” do poziomu dziecka i wchodzić z nim w dialog. Poświęcenie sprawia, że dzieci stają się naszymi wieczystymi dłużnikami. Nie ufamy im, w końcu to my „wiemy lepiej”. Nie wierzymy, że bez naszej kontroli są w stanie przetrwać w świecie. Chęć usamodzielnienia się potomka traktujemy jako zdradę, niewdzięczność. Taka relacja w moim odczuciu hamuje rozwój dziecka i jest niszcząca.

 

Co za tym stoi?

Myślę że jedną z przyczyn niszczących relacji jest brak uporządkowanej miłości samego siebie. Jeśli nie potrafię, przyjąć, polubić tego kim jestem, źle się ze sobą czuję – nie potrafię poczuć się dobrze z innymi. Mam wrażenie, że czasem zapominamy o drugim członie przykazania miłości bliźniego, które brzmi: „kochaj bliźniego swego jak siebie samego”. Niejednokrotnie właśnie praca zawodowa czy realizowanie swoich talentów, pasji jest dla kobiety sposobem dbania o siebie. Brak zadowolenia z tego kim się jest, co się robi, brak satysfakcji z życia odbija się negatywnie na naszych potomkach. Tak jak we wspomnianym przykładzie gdzie matka rywalizuje o uwagę syna z synową i wnuczkiem.

Dziękuję Ci mamo i tato!

Moja mama i tata wychowywali nas w trudnych warunkach. Zmagali się z wieloma przeciwnościami, mimo to, nigdy nie usłyszałam od nich słów: „tyle dla ciebie poświęciliśmy”. Dali mi to wszystko „za darmo” i to jest w tym co przeszli najpiękniejsze. I za ten dar bardzo im dziękuję!

Za darmo.

Gdy zauważam, że moje macierzyństwo zaczyna dryfować w kierunku „poświęcania się” i na usta ciśnie się patetyczny ton: „ja dla was tyle zrobiłam, a wy co?”, rozpoznaję, że już pora na chwilę oddechu. Zdrowa miłość to obdarowywanie sobą. Dawanie w taki sposób by nie wystawiać drugiej osobie „rachunku”. By jej nie traktować jak dłużnika. Jeśli rodzina kojarzy się tylko z „krzyżem pańskim” i „skaraniem boskim”, jeśli rodzice uważają, że mają prawo sterować swoim dorosłym dzieckiem, albo czują, że ich „ofiara i poświęcenie” usprawiedliwia odreagowywanie na nim własnych frustracji, to znak, że trzeba nad sobą popracować. Wziąć za siebie odpowiedzialność. Trzeba nauczyć się kochać siebie, bo wtedy jesteśmy zdolni kochać innych. „Radosnego dawcę miłuje Bóg”7  -myślę ze człowiek też miłuje radosnego dawce, bo taki dar, taka miłość daje wolność. Darmo dostaliśmy – darmo dawajmy!8 To ma sens!

 

 

Przypisy:

1https://almadecasa.blog.deon.pl/2018/04/13/tlen/

2 Definicja socjologiczna autorstwa Émile’a Durkheim’a : „… mit jest zespołem wyobrażeniowym, który odzwierciedla w sposób symboliczny pewną wspólną dla danej społeczności koncepcję rzeczywistości, będącym zarazem przedmiotem fascynacji dla członków tej społeczności i przejawem dominującej ideologii zniekształcającej odbiór rzeczywistości…”. Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Mit

3 https://opoka.org.pl/biblioteka/I/IP/mrodzina201601-ojcostwo.html

4 https://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ojcostwo/art,172,zostawilas-je-same-zapytala-kiedy-dzieci-zostaly-w-domu-z-tata.html

5 https://www.rp.pl/Spoleczenstwo/302029849-Jak-czesto-rozwodza-sie-Polacy.html

6 https://w2.vatican.va/content/francesco/pl/apost_exhortations/documents/papa-francesco_esortazione-ap_20180319_gaudete-et-exsultate.html, punkt 14.

7 https://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=1007

8 Biblia Tysiąclecia. Ewangelia św. Mateusza 10, 8 „Darmo otrzymaliście – darmo dawajcie.”

 

 

 

 

 

Maska z tlenem

Rozmowa

Jakiś czas temu w moim życiu nastąpiła zmiana. Wszystko dzięki rozmowie z przyjaciółką. Wymieniałyśmy spostrzeżenia na temat macierzyństwa, związanej z nim radości, wyzwaniach i trudach. Podzieliłam się swoim marzeniem o pisaniu bloga. Opowiedziałam, że mam wiele planów i pomysłów, ale boję się je zrealizować. Zapytała – dlaczego? Odpowiedziałam, że mam głębokie przekonanie, że jeśli zacznę robić coś dla siebie to zabiorę cenny czas swoim dzieciom i mężowi. Oni na tym stracą. Co więcej myślę, że będą przeze mnie cierpieli. Wtedy ona zadała mi jedno proste pytanie:
– W razie awarii w samolocie, gdy spada ciśnienie, komu trzeba najpierw założyć maskę z tlenem – dziecku, czy  sobie?
– Odpowiedziałam – dziecku.
– Nie – zaprzeczyła – sobie!
– Naprawdę? – zapytałam z niedowierzaniem.
– Żeby uratować swoje dziecko, najpierw musisz pomóc sobie – odpowiedziała.
– Czyli przekładając to na moją codzienność – to nie będzie nic złego, jeśli zrobię coś dla siebie, zacznę spełniać marzenia?
Moi bliscy na tym nie stracą? Nie będą przeze mnie cierpieli?
– Przeciwnie, nauczysz swoje dzieci jak się dba o siebie. Jak się realizuje marzenia – usłyszałam
– one najlepiej uczą się przez przykład.

To skłoniło mnie do refleksji

Instrukcja zakładania maski z tlenem w samolocie

Po powrocie do domu chciałam sprawdzić tą informację. W Internecie znalazłam taki artykuł:

„Dlaczego, gdy w samolocie zmieni się ciśnienie, maskę należy założyć najpierw sobie, a nie dziecku?

(…) Ważne, byś pamiętał, że właśnie ta kolejność ma kluczowe znaczenie. Okazuje się, że jeśli właśnie w takiej sytuacji zawahałbyś się choć przez chwilę, a maskę założył najpierw dziecku, objawy niedotlenienia poważnie by Cię osłabiły i wprawiły w dezorientację. Sam będąc niedotleniony, mógłbyś mieć problemy z rozpoznawaniem twarzy i kształtów.  To sprawiłoby, że nie byłbyś w stanie sam sobie założyć maski, co ostatecznie doprowadziłoby do niedotlenienia i utraty przytomności. Pamiętaj – kiedy ciśnienie gwałtownie spadnie, masz kilka sekund, zanim poziom tlenu zbliży się do niebezpiecznie niskiego punktu, by założyć sobie maskę. Kiedy ty będziesz mógł normalnie oddychać, będziesz w stanie zadbać również o bezpieczeństwo twoich dzieci.” (1)

Więc to prawda! To nie jest jakiś chwyt, wymysł, teoria. To czysty pragmatyzm, od którego zależy życie moje i mojego dziecka! Po tym odkryciu poczułam, że coś w sposobie myślenia o sobie, swoim miejscu w rodzinie muszę zmienić. Dużo czasu upłynęło zanim to przyswoiłam i zaczęłam wcielać w życie. Może dla wielu z was brzmi to zabawnie, ale dla mnie wyjście z przekonania, że muszę każdą chwilę poświęcać dzieciom i ich potrzebom do przejścia w stan – jestem równie ważna co one – zajęło trochę czasu.

Wiem jedno, było to bardzo uwalniające doświadczenie. Mogę zrobić coś dla siebie i świat się nie zawali! Alleluja!

Źródło

Zastanawiałam się skąd bierze się to moje przekonanie, że robiąc coś dla siebie – zabieram coś innym. Mam kilka tropów, podzielę się z wami jednym z nich.

Od ważnej dla mnie osoby z mojej rodziny usłyszałam kiedyś takie słowa: „Natalka, jesteś taka prawdziwa „matka Polka” – nic dla siebie, wszystko dla dzieci”. Moja rozmówczyni nie miała nic złego na myśli, chciała mnie pochwalić, żebym się czuła doceniona. Powiedziała to w duchu, w którym sama została wychowana, według przekonań, które wpoiła jej zapewne jej mama. Te słowa dały mi do myślenia. A więc wzór „matki Polki”, przekazywany z pokolenia na pokolenie przez moją rodzinę jest taki: „nic dla siebie – wszystko dla dzieci”.  Moje przekonanie o tym, że robiąc coś dla siebie zabieram coś moim dzieciom, nie wzięło się z powietrza! Ucieszyłam się nawet, że te słowa padły, przynajmniej zrozumiałam skąd to mam.

Helikopter vs paznokcie noworodka

Jak wspomniałam wcześniej, zajmuję się domem. Po skończeniu studiów, kilku latach pracy, to jest teraz mój „zawód”. Jest to świadoma decyzja, tak wybrałam. Będąc w domu, czuję, że to co ważne mnie nie „omija”, pierwszy krok, pierwsze słowo. Mam też czas na refleksję nad swoim macierzyństwem, gdy widzę, że nie potrafię pomóc mojemu dziecku, porozumieć się z nim, gdy w jakiejś dziedzinie brakuje mi wiedzy czy umiejętności mam czas by to przemyśleć, zasięgnąć rady, wybrać się na warsztaty dla rodziców itp. Mam czas by rozmawiać o tym czym, żyją, o ich problemach. Byłoby mi o wiele trudniej gdybym wracała do domu po pracy o 18 lub 19. I tu, z całą stanowczością zaznaczam, że nie czuję się lepsza od mam, które pracują! Powrót do pracy dla mam to często po prostu konieczność, a czasem właśnie praca jest – „maską z tlenem”, dzięki której kobieta czuje się spełniona, zrealizowana i ma więcej „serca” do dzieci, niż gdyby była w domu. Nie twierdzę też, że nigdy nie wrócę do pracy. Po prostu na razie – nie. Mój wybór. Bycie w domu daje mi spokój i poczucie, że jestem na swoim miejscu. Nie znaczy to jednak, że jest to łatwe. Często jest po prostu frustrujące. Dam wam pewien przykład.

Przed urodzeniem dzieci miałam przyjemność pracować w Agencji Reklamowej, którą tworzy dwóch przyjaciół. Są to ludzie, którzy żyją z pasją, kochają to co robią. Bardzo ich polubiłam. Kilka tygodni po porodzie zadzwoniłam do nich zapytać co słychać?

– Super, właśnie wczoraj robiliśmy zdjęcia Warszawy z helikoptera do najnowszej reklamy. Było niesamowicie. Przepiękne widoki, zapierające dech w piersiach. A co u Ciebie?

Hmm, pomyślałam sobie, cóż ja? Największym moim sukcesem tego dnia było obcięcie mojemu dziecku paznokci. Byłam autentycznie dumna z siebie. To jest nie lada wyzwanie – obciąć pazurki na paluszkach o szerokości 5 mm, będących w stałym ruchu. Pochwaliłam się – mój szef potrafi to docenić, sam ma czworo dzieci.

Kilka lat temu, wraz z mężem wzięliśmy udział w warsztatach TSR – Trening Skutecznego Rodzica, opracowanych na podstawie książki dr. Thomasa Gordona „Wychowanie bez porażek.” Te warsztaty bardzo nam pomogły, wniosły dużo dobrego do naszej rodziny. Poznaliśmy wtedy „Piramidę Potrzeb” Abrahama Maslowa (2). Ludzkie potrzeby są różne, od tych najbardziej podstawowych, fizjologicznych jak jedzenie, potrzeba snu, po te wyższego rzędu jak potrzeba bezpieczeństwa, bycia kochanym, samorealizacji, potrzeba bycia docenionym. Jesteśmy ludźmi – mamy potrzeby. Potrzebujemy czuć się docenieni, czuć, że to co robimy ma sens. Przykład z helikopterem i paznokciami pokazuje, jak duża może być rozbieżność między poziomem zaspokojenia potrzeby samorealizacji, sukcesu w pracy i w domu. Będąc w pracy między ludźmi masz okazję do częstszej „gratyfikacji emocjonalnej” za to co robisz. Ile emocji, adrenaliny, zachwytu może wywołać lot helikopterem nad miastem? Ile emocji może dostarczyć obcinanie noworodkowi paznokci? Będąc w pracy, możesz miło porozmawiać z kolegą, zrealizować udany projekt, zostać pochwalony, wygrać przetarg. Będąc w domu, nikt Cię raczej nie pochwali za te obcięte paznokcie. Nawet jeśli (z moim mężem mamy zwyczaj chwalić się nawzajem za drobne rzeczy) one zaraz odrosną i za tydzień będziesz musiała zrobić to samo. Nikt nie „zaklaszcze” za dobrze przewiniętą pieluchę. Będziesz ich musiała tego dnia przewinąć jeszcze z pięć, pomnożone przez przynajmniej 365 – liczbę dni pierwszego roku życia dziecka. A jeszcze może przy okazji usłyszysz, że te pieluchy są złe i nieekologicznie, bo twoja koleżanka używa tetrowych i one są bardziej „eko”, albo usłyszysz od Cioci, że przewijasz krzywo, od babci, że za często, a na forum w Internecie przeczytasz, żeby w ogóle zrezygnować z pieluch. To jest temat rzeka – presja jaka dotyka współczesne mamy – kiedyś jeszcze do tego wrócę, ale nie wszystko na raz. Trudno jest z takich „czynności” czerpać satysfakcję  (choć nie twierdzę, że nie jest to możliwe). Do tego dochodzi wiele innych niespełnionych potrzeb nawet fizjologicznych, jak chociażby potrzeba snu. Nie twierdzę, że bycie w domu to wyłącznie czas frustracji i niespełnienia. Życie rodzinne też może dawać wiele satysfakcji, ale chcę zainspirować te z nas, które czują się przytłoczone codziennymi obowiązkami, by szukały rzeczy, czy takich rozwiązań, które będą dla nich wsparciem, radością, czyli waszym „tlenem”. Mi to bardzo pomogło.

Mój tlen

Moim tlenem są randki z mężem, kiedy tylko ktoś życzliwy popilnuje dzieci, spotkania wspólnoty, pisanie bloga, rozmowa z przyjacielem, spotkanie z koleżanką, wyjście na rower. Ale tlenem jest też fajnie spędzony czas z rodziną, wspólny wypad za miasto, do ZOO, do kina, czasem po prostu wspólne rysowanie czy czytanie bajek. Odkryłam, że aplikowanie sobie „tlenu” działa! Jeśli w ciągu dnia, w ciągu tygodnia w natłoku spraw i zadań udaje mi się wygospodarować czas dla siebie, mam od razu więcej energii, czułości, wyrozumiałości do moich dzieci, do męża.  Nie czuje, że poświęcam się dla nich, nie obciążam ich swoją „ofiarą” z siebie. I myślę, że im też jest lżej i radośniej.

Inspirująca refleksja Carlosa Gonzaleza

Chciałabym dodać jeszcze jedną myśl do dzisiejszych rozważań. Miałam okazję przeczytać bardzo wartościową książkę Carlosa Gonzaleza „Moje dziecko nie chce jeść”. Autor porusza tematykę żywienia dzieci, ale mówi też dużo o relacjach rodzinnych i społecznych. Padają tam między innymi takie słowa: „Jakkolwiek byś nie cierpiała, pamiętaj że twoje dziecko cierpi bardziej”(3). Pan Carlos poświęca tej myśli cały rozdział. Można ją odnieść nie tylko do kwestii żywienia, ale i do życia w ogóle. Gdy sama jestem sfrustrowana, mam mało cierpliwości dla dziecka, krzyczę, ranię je. Moje dziecko jest jeszcze małe, zależne ode mnie. Ono nie ma wpływu na to komu założę „maskę z tlenem” w pierwszej kolejności. Nie zna sąsiadek, koleżanek, a nawet gdy już zna nie może w moim imieniu poprosić o pomoc. Jeśli nie założę sobie maski – ono poniesie tego konsekwencje. Rozwijając tę myśl to jest moje zadanie, mój obowiązek szukać wsparcia, relacji które są dla mnie „tlenem” nie „gazem łzawiącym”, zajęć, pasji, szydełkowania, blogowania, pisania wierszy, wspinania na ściankę, czegokolwiek co sprawia, że jest mi lżej i czuję się radosna bo wtedy przekazuję tą radość swoim dzieciom.

Co jest twoim tlenem?

Do pisania bloga zbierałam się dwa lata. Powstrzymywało mnie przekonanie, że nie jestem dość mądra, dość dobra, albo że zabiorę coś moim bliskim. I po co? Piszę i świat się nie zawalił. Ile naszego twórczego potencjału drogie mamy marnuje się dlatego, że nie pozwalamy sobie na radość? Żyjemy w lęku? W poczuciu, że gdy robimy coś dla siebie – odbieramy coś bliskim?

Rozmowa o tym co należy zrobić w samolocie w razie niebezpieczeństwa, zainspirowała mnie do zmiany myślenia o sobie i swoim miejscu w rodzinie. Odkryłam, że nie muszę czuć się winna, mogę pozwolić sobie na radość. Robiąc coś dla siebie – robię coś ważnego dla mojej rodziny. Gdy nachodzą mnie wątpliwości, że może to nie tak, że zaraz ktoś mnie upomni, że tylko „ofiara i poświęcenie” ma sens – przypominam sobie instrukcję zakładania maski z tlenem w samolocie. To mi pozwala złapać grunt.

 

 

 

Przypisy:

  1. https://podroze.onet.pl/aktualnosci/dlaczego-gdy-w-samolocie-zmieni-sie-cisnienie-maske-nalezy-zalozyc-najpierw-sobie-a/7mshmy
  2. https://mfiles.pl/pl/index.php/Piramida_Maslowa
  3. Carlos Gonzalez „Moje dziecko nie chce jeść.” str. 16