Dzień nauczyciela w czasach pandemii

Zawsze najbardziej wzruszało mnie ciche dobro. Zwyczajne, codzienne, które trwa bez względu na okoliczności i nie dopomina się o uwagę. Gdy doświadczę czegoś takiego mam ochotę wykrzyczeć swoją wdzięczność. Dziś chcę ogromnie podziękować  nauczycielom, dyrektorom, paniom szatniarkom, pracownikom oświaty.
Ponad pół roku temu pandemia wywróciła nasze życie do góry nogami. Podczas lock downu musieliśmy odnaleźć się w świecie na nowo, przeorganizować dotychczasowe zajęcia. Życie zgotowało nam niezapowiedziany egzamin z elastyczności, dporności na stres, zdolności adaptacyjnych, z empatii i wielu innych umiejętności. Dla dorosłych to był bardzo trudny czas, ale dzieci także wiele kosztował. Zostały one zamknięte w domach. Przez jakiś czas były pozbawione możliwości wyjścia nawet do parku czy na rower i co najtrudniejsze  pozbawione kontaktu z rówieśnikami. Pandemia zabrała dzieciom szkołę. Początkowo było to dla nich powodem do radości, ale szybko to uczucie ustąpiło miejsca tęsknocie. Po czasie wszyscy, dzieci i rodzice, zaczęliśmy patrzeć na szkołę inaczej niż na przykry obowiązek. Zaczęło jej bardzo brakować. Nie przeczę były plusy nowej sytuacji. Kiedy wszyscy byliśmy razem w domu 24 godziny na dobę, czas który do tej pory poświęcaliśmy na dojazdy można było przeznaczyć na wspólną zabawę, pogłębienie relacji. Tyle, że rodzice byli  nie zawsze dostępni i nie zawsze w dobrej formie… dla wielu rodzin te kilka tygodni było trudną  walką o przetrwanie. Myślę, że nawet w domach, w których mimo lock downu sytuacja była stabilna finansowo i emocjonalnie, po dłuższym czasie wszyscy mieli już serdecznie dość odosobnienia.
To co przeżywali rodzice w domach pracując zdalnie i jednocześnie opiekując się dziećmi można było obejrzeć na filmikach krążących po sieci. Mój ulubiony to ten z wywiadem eksperta dla BBC. Podczas wejścia live, który transmitowany był prosto z domu, do pokoju wdarły się dzieciaki, a za nimi spanikowana mama, która chwyciła latorośle i je stamtąd pośpiesznie wyciągnęła.  https://www.rmf24.pl/ciekawostki/news-dzieci-przerwaly-wywiad-dla-bbc-musicie-to-zobaczyc,nId,2367266
 
Tego typu filmy i memy, choć zabawne, dawały jedynie nikłe pojęcie o codziennych zmaganiach  rodziców. Jedna z koleżanek pisała do mnie  w marcu: „Nie jest łatwo ogarnąć wszystko w domu jednocześnie, pracujemy oboje zdalnie i jeszcze dzieci, do tego dom, więc czasami już nie daję  rady, ale musimy to jakoś przetrwać. Dzisiaj wzięłam pół dnia wolnego, żeby skupić się wyłącznie na dzieciach i rodzince:)”
W pierwszym tygodniu, podczas którego szkoły i przedszkola zostały zamknięte zaczęło się testowanie różnych form zdalnego kontaktu. System Librus, wykorzystywany do tej pory sporadycznie, stał się głównym narzędziem komunikacji rodzic – szkoła. Potem testowano platformy oferujące spotkania grupowe on – line. Pamiętam, że przez pierwszy tydzień nawet nie włączyliśmy Librusa. Potrzebowaliśmy odnaleźć się w nowym położeniu, przetrawić to co się dzieje, zebrać myśli. Postanowiliśmy, że dla higieny psychicznej całej rodziny wrzucamy na luz. Na szczęście okazało się, że u nas w szkole w tym pierwszym tygodniu niewiele się działo. Gdy słyszałam od znajomych, że u nich nauka idzie już pełną parą i dzieciaki są przytłoczone zadaniami, byłam zdziwiona. Jakby nic się nie stało, a przecież stanęliśmy nagle wobec globalnego lęku o przyszłość. Nawał pracy jaka spadła na dzieci w pierwszych dniach pandemii to nie liczenie się z dziećmi, ich psychiką i potrzebami. Wszystkim należała się chwila oddechu. Później gdy nabraliśmy sił szybko nadrolbliliśmy zaległości. Podczas pierwszej lekcji on – line wychowawczyni nie zaczęła od listy zadań i prac domowych, ale od pytań: „jak się czujecie? „, „co u was słychać? „. Dzieci dostały wiele wsparcia w słowach: „rozumiem was, mi też jest trudno, ale pamiętajcie zawsze jestem tu dla was gdybyście potrzebowali”, „będziemy w tym razem”, „zawsze możemy porozmawiać”. Dopiero następnego dnia odbyły się „normalne” zajęcia. Wychowawczyni, mimo początkowych problemów technicznych, udało się poprowadzić lekcje. Dzieci łączyły się codziennie o wyznaczonej porze on- line i wraz z panią przerabiały materiał. My rodzice, nie musieliśmy siedzieć i tłumaczyć zasad gramatyki i ortografii, uczyć rozwiązywania coraz bardziej skomplikowanych zadań matematycznych – to wszystko robiła nauczycielka. Uczyła i potrafiła zmobilizować do systematycznej pracy.  Moje najstarsze dziecko na sytuację zamknięcia i zagrożenia wirusem zareagowało bardzo dużym lękiem do tego stopnia, że bało się w ogóle wychodzić na zewnątrz. Systematyczna praca w wirtualnej szkole podtrzymywała na duchu. Z relacji znajomych wiem, że dla dzieci bardzo ważny był codzienny regularny kontakt przynajmniej on- line z rówieśnikami. Stałość, regularność, to że pani dała radę i naprawdę była z nimi, dało dzieciom w czasie największego chaosu i lęku poczucie bezpieczeństwa. Wesprzeć dziecko w czasie kiedy wszystko się wali i nic nie wiadomo, dać mu poczucie bezpieczeństwa – to  bardzo dużo. Wesprzeć dziecko i przez to dać wsparcie całej rodzinie, zabrać rodzicom z barków nauczanie domowe, przy wszystkich wyzwaniach codzienności z jakimi się mierzą  – to bardzo  dużo! Tak nasza pani wsparła nie tylko dzieci ale i nas – rodziców.
Szczęśliwie dotrwaliśmy do końca roku szkolnego. Potem przyszły wakacje, które dały chwilę oddechu. Mimo to jak nigdy wypatrywałam z utęsknieniem września. Chyba nie byłam w tym odosobniona.
Euforia września udzieliła się wszystkim. Gdy patrzyłam na pełne entuzjazmu kolorowe korowody rodziców i dzieci jadących rano do szkoły – rowerami, hulajnogamj, deskorolkami – serce rosło. W mury szkolne znów wrócił gwar i śmiech. Radości ze spotkań z kolegami i koleżankami z klasy nie było końca. Znajoma nazwała tą euforię – „efektem lock downu” . Opisała, że jej nieśmiałe dzieci, które ociągały się co rano przed pójściem do szkoły, teraz wstawały chętnie, a po chwili były zwarte i gotowe do wyjścia, a od progu szkoły żegnały się zwykłym „no to cześć”.

Mojemu dziecku zdarzyło się nawet raz rozpłakać, gdy zdecydowałam, że nie pójdzie do szkoły bo ma katar. Płakało za szkołą!

Początek września i powrót do szkół nie był taki jak zwykle też z innego powodu. Rodzice, dzieci i pracownicy szkoły musieliśmy nauczyć się funkcjonowania w reżimie sanitarnym, przestrzegania zasad, organizacji ruchu. I tu ogromny podziw dla dyrekcji i pracowników szkoły. Jak bardzo trudny i emocjonalnie napięty był to czas wiedzą chyba tylko oni sami. Ja byłam świadkiem tylko kilku sytuacji: chłopca, który zrobił awanturę nauczycielkom, bo noszenie maseczki na korytarzu i w szatni narusza jego wolność osobistą. Rodziców dyskutujących dlaczego parking dla rowerów jest zamknięty w przedszkolu, a potem gdy już został otwarty awantura jednego z ojców, że przecież przez ten parking dzieci się pozarażają (te same dzieci, które widza się cały dzień w przedszkolu). Pani szatniarka, która do tej pory miała dość spokojne zajęcie nagle stała się kluczowym pracownikiem szkoły koordynującym ruch setek zdezorientowanych rodziców i uczniów. Szczerze podziwiałam jej cierpliwość i sumienność przy pilnowaniu, żebyśmy faktycznie wszyscy zdezynfekowali ręce i żeby żadne dziecko nie wyszło ze szkoły samo, bez zgody rodzica na piśmie. Wszystko to robiła ze stanowczością ale i pięknym uśmiechem. Ona także dała nam poczucie bezpieczeństwa.

Teraz jesteśmy w chwili gdy pandemia rozkręca się niepokojąco szybko. Dobowy przyrost chorych jest niebezpiecznie wysoki. Znów nie wiadomo co będzie ze szkolą? Z paru rozmów wiem, że nauczyciele są na skraju wytrzymałości, od miesięcy żyją w sporym stresie. Spoczywa na nich duża odpowiedzialność i czują się zdani sami na siebie.

Pracownicy służb medycznych dostali oklaski i bardzo słusznie. Jestem mamą i przepełnia mnie wdzięczność dla nauczycieli, pracowników szkół którzy wspierają dzieci jak mogą najlepiej, często zmagając się z lękiem o własne zdrowie, z trudnymi emocjami i dezorientacją rodziców i uczniów. Wykonują sumiennie powierzone im zadania, co w czasie niepewności jutra ma bardzo duża wartość. Dzisiaj biję brawo pracownikom oświaty i z okazji ich święta życzę im zdrowia, satysfakcji z pracy i aby doświadczyli w życiu wiele dobra.

Dzieci, ryby, rzeki…

Proszę państwa oto miś…
– Mamo, dlaczego oni je tak meczą – pyta dziewczynka zwiedzając Zoo na widok zwierząt w klatkach.
– Nie, co ty, one mają tu dobrze – tłumaczy mama.
– Poczytaj sobie – mówi do córki. Z notatki zamieszczonej na tablicy informacyjnej wynika, że wspomniane zwierzę nie występuje na wolności. Jedyne okazy to te które przetrwały w ogrodach zoologicznych.
– Widzisz. Te zwierzęta maja tu dobrze, żyją dzięki Zoo – konkluduje mama.
Dziewczynka patrzy na druty, kraty i ograniczony drewnianymi belkami niewielki wybieg, nie wydaje się przekonana.

Jaguar, ku rozczarowaniu zwiedzających wychodzi tylko na chwilę. Przejście całego wybiegu zajmuje mu raptem minutę, (nie wszyscy zdążyli wyciągnąć smartfony) po czym chowa się przed wzrokiem ciekawskich w swoim domku. Na tabliczce umieszczonej obok wybiegu widnieje informacja, że to zwierzę ma „całkiem udane życie”.

Człekokształtny zwierz siedzi z nosem w szybie. Jest na wyciągnięcie ręki, widoczny w całej okazałości. Jego czarna sierść błyszczy w słońcu. Przy wybiegu zebrał się tłum. Gałki oczne goryla biegają po stłoczonych widzach. Sprawia wrażenie jakby szukał znajomej twarzy, wypatrywał przyjaciela. Nie może znaleźć, więc nie zatrzymuje się na nikim. Ślizga się wzrokiem wciąż na nowo po zgromadzonych. Mam ochotę mu pomachać, zawołać: „tu jestem”, żeby się choć na chwilę zatrzymał, ale przecież nie jestem dla niego nikim bliskim.

Czego nie lubimy?
Bawimy się czasem w zagadki. Zadajemy je sobie nawzajem. Tą usłyszałam miedzy zmywaniem naczyń a obieraniem ziemniaków. Moje dziecko oderwało się od lepienia konika z plasteliny i podbiegło do mnie wołając – Mamo, mamo, zgadnij co to? Czego nie lubią ludzie i zwierzęta? Zaczyna się na literkę „n”? Nic nie przychodziło mi do głowy. Zbyłam to krótkim: – nie wiem. Odpowiedź mnie poruszyła. Domyślacie się? Dam wam chwilę na zastanowienie. Rozwiązanie zagadki znajdzie-cie w dalszej części tekstu.

Królu Lwie nie odchodź!
Dużą radość sprawiła nam rodzinna wyprawa do kina na najnowszą ekranizację „Króla Lwa”. Kunszt pracy animatorów jest godny podziwu. Bohaterowie wyglądają identycznie jak dzikie zwierzęta żyjące na wolności. Kilka dni po seansie zelektryzowała nas wiadomość, że lew jest zagrożony wyginięciem. Czy w przyszłości ostatnim miejscem występowania tego gatunku będzie Zoo i bajki Disneya?

Żegnaj Rio!
Czarny scenariusz, który grozi lwom dla „ary modrej” już stał się rzeczywistością. Papużkę można zobaczyć już tylko w bajce „Rio”. Wyginęła w przeciągu ostatnich lat razem z dziesiątkami innych gatunków ptaków.

Hejtem w dziewczynkę
Iga Zasowska, trzynastoletnia dziewczynka, która latem prowadziła w Warszawie akcję protestacyjną przeciwko zmianom klimatu, spotkała się z atakiem hejtu ze strony dorosłych. Wyszydzano ją, wyśmiewano i przezywano.

To smutne, że nie traktujemy poważnie ani dzieci, ani zbliżającej się katastrofy klimatycznej. Popularne powiedzonko „dzieci i ryby głosu nie mają” można sparafrazować – Lwy, jaguary, goryle, niedźwiedzie, słonie… jeziora, rzeki, morza, lasy… głosu nie mają. Nie, nie dlatego, że na ten głos nie zasługują tylko dlatego, że im go nie dajemy.

Dać się zaskoczyć
Spuścizna jaką przekazujemy przyszłym pokoleniom to zanieczyszczona planeta, na której wiele gatunków zamieszkujących ją kiedyś zwierząt wymarło. Kolejne trafiają na listę zagrożonych wyginięciem w zastraszającym tempie.

Gdy bagatelizujemy odczucia dzieci, ignorujemy ich wrażliwość sami tracimy coś cennego.

Jeśli wsłuchamy się w to co mają nam do powiedzenia, możemy jak one zadziwić się rzeczami, które uważaliśmy dotąd za oczywiste. Możemy skorzystać na dziecięcej dociekliwości, zacząć pytać, rozważać, kwestionować. Szukać lepszych rozwiązań, nowych dróg.

Wróćmy do zagadki: „czego nie lubią ludzie i zwierzęta na literkę „n”? Odpowiedź brzmi: niewoli.

 

Fotografia mojego autorstwa.

Pocztówka z wakacji

Gorące jak słońce, szybkie jak wiatr pozdrowienia z wakacji przesyłają Świderscy!

Zazwyczaj z plaży przywoziliśmy zbiory kolorowych kamyczków, muszelek, drewienek o ciekawych, wyżłobionych przez fale kształtach. Tym razem dzieci znalazły inne zajęcie. Po chwili buszowania w piasku podbiegły do nas z naręczem petów, kapsli, odłamków plastikowych sztućców.

– Zbieramy śmieci, żeby inne dzieci w to nie wdepnęły – usłyszeliśmy – Czy możemy też pozbierać tamte potłuczone butelki? – zapytały pokazując odłamki szkła wystające z piasku. – Ktoś mógłby się o nie zranić – dodały.

Taka spontaniczna akcja „dzieci- dzieciom”.

Walka o miejsce w przedszkolu jest zaciekła i często daleka od zasad fair- play.

Mamy kwiecień. Za kilka dni rodzice dzieci przedszkolnych i szkolnych dowiedzą się czy ich pociechy przyjęto do wymarzonych placówek. Mieszkam w dzielnicy, w której w przeciągu kilku ostatnich lat przybyło wiele bloków mieszkalnych co za tym idzie wzrosła liczba ludności. Nowo powstałe mieszkania zasiedlają najczęściej rodziny z dziećmi. Problem w tym, że w ostatnim czasie w okolicy nie powstało żadne nowe przedszkole czy szkoła. Szkoły radzą sobie z napływem dzieci przechodząc na system zmianowy. Ten zabieg nie działa jednak w przypadku przedszkoli. Rodzice często z braku miejsc zmuszeni są szukać placówki dla swoich pociech w innych dzielnicach. Walka o miejsce w przedszkolu jest zaciekła i często daleka od zasad fair- play.

 

Dialogi osiedlowe

Karolina mama trzyletniej Amelki i Ewa, mama pięcioletniego Stasia. Spotykają się czasem w osiedlowej piaskownicy. Karolina od września planuje wrócić do pracy, którą przerwała po narodzinach córki. Ewa pracuje. Oprócz Stasia ma jeszcze starszą córkę Olę w pierwszej klasie.

– Boję się, że nie dostaniemy się do żadnego przedszkola w naszej dzielnicy. Mamy raptem kilka punktów za płacenie podatków w miejscu zamieszkania, to wszystko – mówi Karolina.

– Ja się bez problemu dostałam do przedszkola „Bajka” (naprzeciwko bloku) – odpowiada Ewa.

– Ale jak to?

– Normalnie, wystarczyło pogadać z dyrektorką, ona jest bardzo otwarta i miła. Poza tym wpisałam, że jestem samotną matką. Tego nikt nie sprawdza.

– Poważnie?

– Słuchaj, wiem o czym mówię, już dwa lata Stasio jest w tym przedszkolu, wcześniej była Ola. Mój mąż nawet działa w radzie rodziców.

– I nikt się was nie czepia?

– Nikt. Ostatnio sadziliśmy drzewka z dziećmi na placyku zabaw. Mąż zorganizował taką akcję ekologiczną. To przedszkole jest fantastyczne…

 

I w zasadzie, od lat nic się nie zmienia

 

Wpis z dyskusji z forum.gazeta.pl : https://forum.gazeta.pl/forum/w,567,165768292,165768292,samotne_matki_w_rekrutacji_do_przedszkola.html

kochamruskieileniwe 19.03.18, 10:23

„Teoretycznie oświadczenie się pisze.
Jednak większość traktuje te oświadczenie – jako świstek, który wiele może ułatwić, a którego konsekwencje prawne nie brane są pod uwagę. Zwłaszcza, że rzadko są sprawdzane.

Hmmm… watek z cyklu pojawiających się co roku. I w zasadzie, od lat nic się nie zmienia. Bo uczciwość nie popłaca ”

 

Z życia mam…

Zdarza się, w dużych miastach, że chętnych na miejsce w przedszkolu jest tak wielu, że nawet bycie samotnym rodzicem czy rodzicem wielu dzieci (za wielodzietność tez przyznawane są punkty) nie gwarantuje dostania się do placówki. Taką sytuację ma Basia mama trójki dzieci. Jedna z córek uczęszcza do obleganego przedszkola, Basia czeka na wyniki rekrutacji drugiej latorośli. Dostała sporo punktów za wielodzietność i za rodzeństwo w placówce pierwszego wyboru, ale chodzą słuchy, że prawie wszystkie zgłoszenia to samotne matki i osoby wielodzietne, więc nie można być pewnym miejsca. Basia zapowiedziała dyrektorce, że nie odpuści jeśli jej dziecko się nie dostanie. Będzie codziennie w tym przedszkolu odbierać starszą córkę i będzie widziała kto jest samotny a kto ściemnia.

Justyna opowiada: „Pamiętam, jak ciężko było mi dowozić najstarszą córkę autobusem do przedszkola w sąsiedniej dzielnicy, gdy byłam w trzeciej ciąży. Jedno dziecko w wózku, jedno obok mnie, jedno w brzuchu. W tamtym okresie łapały mnie takie bóle że nie byłam pewna czy dotrę z nimi do domu. Nie było szans żeby mąż ją odbierał. On wraca do domu koło 18. W momencie zapisywania do przedszkola nie byliśmy jeszcze wielodzietni i nie mięliśmy szans na miejsce w okolicy. Kiedyś spotkałam koleżankę, która radośnie trajkotała o tym jak fantastyczne przedszkole mamy pod blokiem.

– Jak się tam dostałaś -zapytałam zdziwiona – przecież masz jedno dziecko?

– „Wychodziłam” sobie to miejsce – odparła, po czym ucięła rozmowę, odwróciła się na pięcie i poszła dalej.

Mieszkamy w tym samym bloku – relacjonuje Justyna. Jak ona sobie „wychodziła” to miejsce? Musiała napisać jakąś ściemę – mówi zirytowana. – Wiesz, jak to jest usłyszeć coś takiego, kiedy boisz się, że urodzisz w tym autobusie? Ile stresu kosztowało mnie i moje dzieci, żeby dojechać i wrócić z przedszkola? Jak często krzyczałam na nie z nerwów i z bólu? Kto nam zwróci ten czas? Ktoś sobie po prostu „ot tak” ułatwił życie”.

Może Justyna miałaby szansę dostać się gdzieś bliżej gdyby mniej osób kombinowało, albo gdyby komuś z dyrekcji chciało się weryfikować „deklaracje”.

 

Uprzywilejowane miejsce

Samotne matki – to grupa, która z uwagi na większe obciążenie życiowymi wyzwaniami niż pełna rodzina ma dodatkowe punkty w procesie rekrutacyjnym do przedszkola i szkoły. Punktów jest na tyle dużo, że ich otrzymanie zazwyczaj rozstrzyga o dostaniu się do wymarzonej placówki.

Kilka lat temu została zainicjowana ciekawa akcja społeczna pod tytułem: „Czy naprawdę chciałbyś być na naszym miejscu”. https://bagatela23.wordpress.com/2010/01/12/czy-naprawde-chcialbys-byc-na-naszym-miejscu/ Akcja skierowana do nieuczciwych kierowców, którzy zajmują uprzywilejowane miejsca parkingowe.

Myślę, że w temacie rekrutacji do szkół i przedszkoli, przydałaby się kolejna akcja społeczna: „Jestem samotna matką. Czy chciałabyś być na moim miejscu?”

Nieprzyjazny ekosystem

W wielkim mieście dzieci spędzają niejednokrotnie w placówkach szkolnych i przedszkolnych cały dzień (czas pracy rodziców plus czas dojazdu, co czasem daje 10 godzin!!!). Dzieci są przemęczone, rodzice zestresowani. Brak dostatecznej liczby przedszkoli w dzielnicach, w których przybywa mieszkańców, sprzyja zaciekłej walce o miejsca. Miejska dżungla rządzi się prawami dżungli. Wygrywa silniejszy, sprytniejszy. Czy musi tak być?

Warunki życia rodziny w dużej aglomeracji są trudne, tym bardziej cenna postawa osób, które nie ulegają pokusie ułatwienia sobie życia kosztem innych.

Znam wiele mam, podziwiam je wszystkie za codzienne zmagania z życiem, walkę o godny byt dla siebie i swoich dzieci. Te, którym przyszło toczyć ten bój w pojedynkę, są naprawdę bardzo obciążone życiowymi wyzwaniami. Jak mama Weroniki ze szkoły mojego dziecka, której mąż zmarł kilka lat temu. Posiłkuje się pomocą swojej rodzicielki, która co kilka tygodni pokonuje ponad trzysta kilometrów by pomóc jej przy dzieciach. Babcia Weroniki ma chorą nogę, porusza się o lasce. Daje z siebie wszystko by pomóc córce i wnukom. To bardzo dzielne kobiety.

Wielkomiejska dżungla to specyficzny ekosystem. Bywa nieprzyjazny dla swoich mieszkańców. Myślę, że mimo wszystko warto być uczciwym. Można w tym gąszczu znaleźć własną ścieżkę bez podstawiania nogi innym.

 

 

 

*Imiona i nazwa przedszkola w artykule zostały zmienione.

* Aktualizacja: wyniki rekrutacji już są. Do przedszkola w naszej okolicy przyjęto dwadzieścia czworo dzieci, dwieście czterdzieści sześć się nie dostało, w okolicznych placówkach proporcje są podobne – taka dżungla.